— Przeczytaj odcinek pierwszy —
Po wspomnieniach z lat poprzednich przenoszę się dużo bliżej, bo do grudnia 2020. To był najdziwniejszy rok, jaki pamiętam z całej swojej dorosłości. Pełen zarówno przeżyć, których nigdy nie chcę zapomnieć, jak i niespodzianek, które chętnie usunąłbym z pamięci. To jednak tak nie działa – nie decyduję świadomie, co zapominam, a co ze mną zostaje. W tak dziwnym czasie bardziej niż zazwyczaj łakniemy punktów stałych, czegoś znajomego, co pozwoli nam poczuć się swojsko, bezpiecznie. Rapha Festive 500 był dla mnie w 2020 roku jednym z takich kamieni, na którym mogłem stanąć pewnie, nie zastanawiając się, czy nie spadnę gdzieś za chwilę w ciemność. Zapraszam na kilka wspólnych tras po Katalonii! 🙂
Anoia Festive 500
W grudniu obowiązywała zasada, aby nie opuszczać comarki (mianownik: comarca, według mnie odpowiednik powiatu), w której się mieszka. Moja comarca to Anoia i chcąc być “na legalu”, nie mogłem opuszczać jej granic administracyjnych. Jeszcze zanim zaczęło wiać, wyobrażałem sobie patrząc na mapę, gdzie to ja nie pojadę, żeby wykorzystać całą rozciągłość regionu. W weekend poprzedzający Wigilię przetestowałem na sobie pętlę przekraczającą nieco 100 km. Pogoda wtedy nie była zachwycająca, ale przejechałem testowo i było ok. Gdy rozpoczęło się odliczanie, zacząłem od tej właśnie pętli.
Trasa przebiegająca gdzieś przez odległy kraj może rozbudzać wyobraźnię, ale nie ma w sobie tego pierwiastka swojskości, nie pokrywa się z własnymi wspomnieniami. Z tego względu nie będę zagłębiał się w detale. Gdyby ją jednak podzielić tak zgrubnie na sekcje, otrzymamy mniej więcej coś takiego: rozbieg – około 15 km, długi, wieloetapowy podjazd – około 35 km, stromy zjazd – 10 km, przeskok do innej doliny – 5 km, stroma wspinaczka – 10 km, długi zjazd – 15 km i zakończenie – 15 km.
To była moja trasa bazowa tego roku. Przejechałem ją dwa razy niemal bez modyfikacji, a potem jeszcze dwa w wersji okrojonej/zmienionej. Dwa pozostałe dni nie pokrywały się z ową pętlą zupełnie.
Dzień zerowy
Aby podzielić się z Wami emocjami, które przeżywałem pierwszego dnia Festive 500, na długim podjeździe do wioski Bellprat, muszę cofnąć się o cztery dni, do niedzieli, 20. grudnia gdy, jak wspomniałem wyżej, testowałem tę pętlę. Wtedy to, mniej więcej po 5 km tej wieloetapowej wspinaczki zobaczyłem przed sobą trójkę MTB-owców. Jechałem swoje, oni swoje. Odległość między nami zmniejszała się w żółwim tempie. Oni nie wiedzieli, że za nimi jadę, mi zaś nie zależało na tym, aby ich szybko dogonić.
Sytuacja zmieniła się radykalnie wkrótce po tym, gdy ich jednak wyprzedziłem. Najwyraźniej włączyłem w nich tryb współzawodnictwa, bo niespodziewanie dogonili mnie i wyprzedzili. Cóż. Nie pozostałem dłużny, i z kolei ja depnąłem i odjechałem im. Przez dłuższy czas był spokój, aż nagle słyszę głośny szum szerokich bieżników i mijają mnie znów! Tym razem wmieszałem się w grupę i jechałem między nimi, wyglądając momentu, gdy będę mógł zaatakować. Wyskoczyłem, ale już jasne było, że nie są to przypadkowe wyprzedzenia, tylko rywalizacja! Tempo, którym jechaliśmy było wyższe, od komfortowego dla mnie. Mówiąc bez ogródek – byłem już zmęczony po z górą dziesięciu kilometrach podjazdu i ta rywalizacja wypalała mi zapasy energii niepokojąco szybko. No ale… kolejny atak z przypuściłem z mojej strony na pół kilometra przed skrzyżowaniem dróg. Okazał się udany!
Gra toczy się dalej…
Na rozdrożu zobaczyłem większą grupkę osób na MTB. Coś krzyczeli, ale nie zrozumiałem, będąc zbyt skupionym na tym, czy mnie nie dopadną na ostatnich metrach. Udało się, punkty na premii zdobyte! Dalej droga prowadzi trochę w dół. Łapię oddech, oglądam się do tyłu… o nie! Oni jadą wciąż tam, gdzie ja! Jest trochę pod górę. Rywale rozpędzeni na zjeździe przed szczytem znów mnie doganiają, a najsilniejszy z nich wyprzedza i pędzi w dół dwiema długimi prostymi. Odjeżdża mi na jakieś 100 metrów – jego masa wraz z rowerem robi swoje i ciężko mi dojść do niego, póki droga nie zmienia znów gradientu na dodatni. Nie wyprzedzam go jednak tym razem, o nie! Siedzę na kole, łapię oddech… Pozostali dwaj nie dotrzymują nam już koła – rywalizacja przeszła w pojedynek. Odpoczywam schowany za nim. Minutę, dwie…
Przed kolejnym mini-szczytem (mini, bo do finalnego jeszcze prawie 20 km) wyskakuję znów. Kosztuje mnie to dużo, ale ta sportowa część mnie nie pozwala mi nie spróbować! Jadę na 100% do końca podjazdu, potem jeszcze nie odpuszczam przez jakąś minutę, nim decyduję się obejrzeć za siebie. I niespodzianka – oponenta nie ma! Sądzę, że spostrzegł, że w tej rywalizacji zgubił towarzyszy i zawrócił do nich. Nie powiem – ucieszyło mnie to. Moje “baterie” są już na wyczerpaniu. Ścigaliśmy się na przestrzeni niemal 10 km i nie wiem, jak oni (szczególnie ich lider), ale ja zaangażowałem się w to mocno 🙂
Z wciąż przyspieszonym oddechem dojechałem do kolejnego skrzyżowania, a za nim, jeszcze przez ładnych parę minut, odwracałem się z niepokojem, czy nie dostrzegę w oddali trzech sylwetek. Już nie zobaczyłem ich tego dnia, ani nigdy potem. Ostatnie naście kilometrów pod górę jadę noga za nogą, wypompowany po nieplanowanym wyścigu.
Dzień pierwszy
Tak… tak właśnie było, gdy pierwszy raz podjeżdżałem ten podjazd. W wigilijny poranek cieszyłem się każdym metrem bez towarzystwa. Pewna trauma jednak pozostała. Co jakiś czas oglądałem się za siebie, patrząc czy nie dogania mnie jakaś trzyosobowa grupka. Za każdym razem droga okazywała się pusta i tym razem własnym tempem pokonywałem kolejne meandry szosy. Wspinaczka rozpoczyna się w dość głębokiej części doliny, niespełna 300 m nad poziomem morza. Droga stopniowo wynurza się z cienia, wąska dolina poszerza się, drzewa ustępują miejsca łąkom i polom. To było zupełnie inne doświadczenie, niż poprzednim razem! Miałem czas, siłę i uwagę, aby przyjrzeć się otoczeniu, zapamiętać detale, jak niewielki wodospad, czy przybliżający się z każdym kilometrem zamek Castell de Miralles.
Skrzyżowanie, gdzie spotkałem wtedy dużą grupę na MTB to już 550 m n.p.m. Ostatecznie, gdy robię sobie postój na przedostatnim szczycie przed końcem całego podjazdu, widzę z zadowoleniem, że choć sekcję, na której wtedy się ścigałem, przejechałem tego dnia o wieeeele wolniej, to w ogólnym rozrachunku czas przejazdu od domu do teraz jest ten sam! To, co “straciłem” na odcinku rywalizacyjnym nadrobiłem dalej, bardziej równomiernie rozkładając siły. Coś jak w bajce o zającu i żółwiu Uśmiecham się do siebie z zadowoleniem.
Serra de Rubió
Na szybkim zjeździe naturalnie też wypoczywam. A potem przeskakuję do innej doliny, by po chwili rozpocząć wymagający podjazd. Całość ma około 10 km, ale to na finalnych pięciu pokonuje się 300 m wzniesienia. Według Stravy to podjazd trzeciej kategorii. Rozpoczynając podjazd zerkam na garmina, żeby mieć jakąś referencję, czy wspinam się szybciej, czy wolniej, niż poprzednio. Subiektywnie czuję, że sił mam więcej. Ale co pokażą liczby?
Zaczyna się dobrze. Już od pierwszych metrów zyskuję sekundy. Tak szybko i równomiernie, że aż trudno mi uwierzyć! Cztery dni wcześniej podjazd wydawał mi się ogromnym wyzwaniem, a tym razem, choć nadal trudny, jest jak najbardziej do wytrzymania. Finalnie, szczyt osiągam o niemal kwadrans szybciej, niż poprzednio. Jestem zadowolony i odpoczywam z poczuciem głębokiej satysfakcji. Do końca pętli czeka mnie już tylko zjazd serpentynami w szeroką kotlinę, w której leży Igualada, a potem jeszcze “zakończenie” – ostatnie kilkanaście kilometrów bardzo dobrze znanych dróg. Bez żadnej presji.
Dzień drugi
Na rower wracam po dniu przerwy. Trasa ta sama. Zaczynam spokojnie – spokojniej niż w Wigilię. Tego dnia nie ścigam się nawet sam ze sobą, lecz po prostu jadę. Dzień jest zimny – zaczyna się tak w okolicach +5 stopni. W zacienionych miejscach przechodzą dreszcze, lecz tam, gdzie nie czuć wiatru, a stok jest nasłoneczniony, jest przyjemnie ciepło, prawie jak wiosną (to odczucia – twarde dane mówią o +9 stopniach). Do 50-go kilometra obywa się bez większych emocji. Potem, gdy zaczynam stromy i szybki zjazd z Bellprat, widzę w oddali ośnieżone Pireneje. Na tle błękitu nieba prezentują się przepięknie! Od tego momentu myślę, aby być już w Serra de Rubió i zrobić im zdjęcie.
To motywuje mnie do sprawnego podjazdu z Jorba do Rubió i dalej, na szczyt grzbietu. Tam skupiam się już tylko na szukaniu dobrego miejsca, aby znów zobaczyć Pireneje – tym razem w całej okazałości. Aura nade mną zmieniła się w międzyczasie. Słońce zaszło za chmury, a wiatr przybrał trochę na sile. Tam, w wysokich górach nadal świeci słońce, gdy u mnie już nie. Ku swojej radości, dojeżdżam na dogodne miejsce na czas, nim i wysokie szczyty spowiją się cieniem. To piękny widok, ale z nosa leci jak z kranu, a palców rąk nie czuję prawie mino tego, że zdejmuję rękawiczki tylko gdy ustawiam aparat. Takie tam uroki kolarsko-fotograficznej pasji. W końcu pakuję rzeczy, zapinam się pod szyję i zjeżdżam w dół marząc tylko o tym, aby w kotlinie było cieplej.
Było. Bez szału, ale to już nie było zero stopni, ale prawie pięć. I na chwilę nawet słońce wyjrzało zza chmur. Witałem ulice Igualady z ulgą i radością, jakiej się po sobie nie spodziewałem, po czym potoczyłem się dalej niespiesznie w kierunku domu.
Kończąc drugi dzień wyzwania miałem na liczniku ponad 200 km, co oznaczało, że wciąż jeszcze prawie 60% dystansu przede mną. Jaki mój Festive 500 potoczył się dalej? Zapraszam na kolejny odcinek wkrótce.
Dziękuję.