Po emocjach sportowych dnia pierwszego i przenikliwym zimnie podczas drugiej trasy, czas na inne emocje i przeżycia, które były moim udziałem w Rapha Festive 500 w roku 2020 🙂
Dzień trzeci
27-my grudnia określiłbym jako „aktywny wypoczynek”. Wybrałem się bowiem w trasę liczącą niewiele ponad 40 km, z czego w dodatku połowa była w dół. Nie oznaczało to jednak nudy. Odkryłem tego dnia nową drogę. Nową dla mnie, bo choć mijałem ją wiele razy, nigdy wcześniej w nią nie skręciłem.
Zaczyna się z przytupem: +10%! Potem chwila luzu i znów ściana. Garmin wykazał mi, że maksymalne nachylenie wyniosło +15,5%, ale mi trudno w to uwierzyć. Droga była tak stroma, że… zawróciłem i postanowiłem przejechać ją innego dnia, w przeciwnym kierunku. Miejsce, którego wyższość uznałem tego dnia nazywa się Mas Castells.
Do domu wróciłem bez ekscesów, prostą drogą, klucząc tylko pod koniec, aby otrzymać ładne 42 km 🙂
Dzień czwarty, czyli wiej wietrze, wiej!
W poniedziałek, 28-go dnia grudnia, wiało od rana. Wcześniejsze prognozy mówiły o porywach do 140 km/h w niektórych rejonach kraju. W bardziej lokalnej prognozie widniała wartość 54 km/h (w porywach). To dużo. Postanowiłem mino to wyjść z domu i zmierzyć się z takimi warunkami. Co oczywiste, nie przeszło mi nawet przez myśl bicie jakichkolwiek rekordów, ani wyznaczanie sobie ambitnych celów. Chodziło tym razem tylko, albo aż o to, aby „coś przejechać”. Tyle, ile będzie się dało. Wszak mocne porywy to nie tylko wysiłek, ale również zagrożenie, jeśli jedzie się w otwartym ruchu. Wyobraźnia podpowie Wam, co może się wydarzyć. Dlatego tego dnia jeszcze bardziej niż zazwyczaj brzmiało mi w głowie hasło „safety first”.
Wyruszyłem na znaną pętlę po raz czwarty. Nie wiedziałem, jak będzie. Początek był ciężki, lecz gdy skręciłem w dolinę rzeki Carme (tę, w której się ścigałem), pozostawałem relatywnie osłonięty od wiatru. Nadal był on silny i spowalniał potężnie, ale nie był w żadnym momencie niebezpieczny. Sytuacja zmieniła się, gdy skierowałem się na północny zachód drogą przecinającą grzbiety gór. Tu częstokroć musiałem pokonywać odcinki odsłonięte, wręcz wystawione na porywy. I tu zmaganie się z wiatrem stanowiło dla mnie wysiłek największy. Praktycznie nie zmieniałem przełożeń, pozostając przez 80% czasu na najłatwiejszym. Mam wrażenie, że większą pracę wykonałem rękoma, aby utrzymać równowagę, niż nogami, aby kontynuować wspinaczkę. Dwa razy omal nie zostałem zdmuchnięty na pobocze. Szczęśliwym trafem szosa była wręcz apokalipytcznie pusta. Przez 9 km minęło minie dosłownie kilka samochodów i motocykli. Żadnego innego kolarza. Ciekawe, dlaczego…
Na pięknej łące
Z ulgą dotarłem do Bellprat, na płaskowyż, przez który droga wiodła już częściowo z wiatrem. Tu mogłem odetchnąć. Na kończącej cały ponad 30-kilometrowy podjazd przełęczy zrobiłem postój pod osłoną lasu, delektując się słońcem i względną ciszą. Tu, promienie grudniowego słońca zdołały razgrzać termometr do +10 stopni, w kontraście do +3, których doświadczałem wcześniej w wyjącym wietrze.
Nie mogłem jednak w tym zaciszu pozostawać wiecznie. Czas było ruszyć dalej. Stromy zjazd, choć z wiatrem, nie pozwalał mi się rozpędzać. Gdy tylko dobijałem do 30 km/h, rower dostawał skrzydeł. Niestety nie mam na myśli tego, że rozpędzał się do wielkich prędkości, a ja mogłem cieszyć się jazdą bez najmniejszego wysiłku. O nie! Gdy koła kręciły się odpowiednio szybko, rower tracił sterowność i miałem uczucie, że za chwilę zostanę porwany nie w tę stronę, w którą chcę zmierzać. Hamowanie pozwalało sterowność odzyskać. W rezultacie był to najwolniejszy mój zjazd z tej przełęczy ze wszystkich czterech prób.
Lekcja aerodynamiki
Skoro na rekordy się nie zanosiło, a słońce świeciło jasno, postanowiłem zatrzymać się w miejscu, przez które dotąd pędziłem w dół i zrobić parę zdjęć. Po lewej uwagę moją od dawna przykuwała rozpadająca się kapliczka, a po prawej niewielki zbiornik przeciwpowodziowy o pięknie kurkusowej barwie wody.
Z kapliczką poszło łatwo. Wróciłem więc na szosę i po chwili skręciłem na zaporę. Szok przeżyłem już po paru chwilach. Z każdym metrem oddalającym mnie od krawędzi doliny i kierujący ku jej środkowi oznaczał wzrost siły wiatru. Dałem radę pokonać może 50 metrów, nim zsiadłem z roweru, aby uniknąć zdmuchnięcia z korony tamy. Nawet w ten sposób nie było łatwo. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach porzuciłem rower w niskich zaroślach. Musiałem go położyć, żeby nie odleciał, a sam przygięty do ziemi doszedłem na środek zapory. Żeby ustawić aparat dosłownie wpełzłem na kamienie, którymi konstrukcja jest umocniona. Było to jednocześnie komiczne i fascynujące. Prawie umiałem sobie wyobrazić, jak ukształtowanie terenu, niczym soczewka, odbija prąd powietrza od zboczy doliny i skupia go wzdłuż rzeki, w jej osi. Różnica w sile wiatru była kolosalna!
Również na czworaka wycofałem się ze zdjęciowej miejscówki i wróciłem do roweru. Sprawdziłem czy trzymany jedną ręką unosi się w powietrzu. Wierzcie lub nie – unosił się! Wyraziłem swoje emocje używając znanych mi dosadnych zwrotów anglojęzycznych i z trudem prowadząc rower, wróciłem na szosę.
Pętla bonusowa
Z wjazdu na Serra de Rubió zrezygnowałem tym razem. Minąwszy Igaladę nie pojechałem jednak do domu, ale postanowiłem wrócić na miejsce wczorajszej przegranej z gradientem – do Mas Castells.
W tej części trasy góry osłaniały mnie przed wichrem, a słońce grzało mocno. Dziesieć stopni na plusie trzymało się cały czas. Powoli wdrapałem się do i potem przez osiedle Castell de Cabrera, po czym wąskimi serpentynami zjechałem w kierunku Canaletes.
To miejsce zachwyciło mnie! Jednak ponieważ nie ono było moim celem, zanotowałem sobie w pamięci „wrócić wkrótce” i pojechałem dalej, do kolejnego osiedla – Can Formiga. Mapa nie oddawała aż tak drobnych detali terenu, żebym wiedział dokładnie, czego się spodziewać. Widziałem, że jestem już blisko końca miejscowości i niewiele już brakuje do punktu, z którego zawróciłem dzień wcześniej. I wtedy… Uliczka nazywa się Avinguda Catalunya i dobrze podsumowyje specyfikę regionu. Ściślej – ma +20% nachylenia. Podjechałem pod nią tylko dzięki silnemu wiatrowi w plecy, którego siłę wyraźnie odczuwałem jakby mnie ktoś trzymał.
Ze szczytu w dół! Jak sądzicie, ile %? Nie będę przeciągał tego. Było -22%. Nie wiem, czy kiedyś dam radę przejechać tę drogę w przeciwną stronę, ale może… może spróbuję, gdy poczuję wyjątkowy przypływ mocy.
A dalej już tylko dojazd do domu.
Dzień piąty, z „zakładkami” na później
Piątego dnia wyzwania – nie zgadniecie! – zacząłem od zanej pętli. Trauma trzech MTB-owców już minęła i po prostu jechałem. Wiatr wiał, choć tego dnia bez szaleństw. Nie miałem też ścisłego planu, chciałem po prostu jechać. Ze znanej sobie trasy zboczyłem na skrzyżowaniu z drogą C-37, którą pognałem w dół do Igualady. Wcześniej, na chwilkę zjechałem z niej, bo intrygowało mnie, czy da się dojechać do zamku Castell de Miralles. Początek szutrowej trogi uznałem za obiecujący, ale gdy zaczęło się robić stromo, zawróciłem uznając, że to coś na całkiem oddzielną wyprawę, w innych okolicznościach.
Z Igualady pojechałem do Canaletes zjeść batona i jabłko. Tam, na jednej z tablic informacyjnych znalazłem informację o znajdujących się w pobliżu wodospadach. Zapamiętałem sobie więc już drugi tego dnia pomysł na oddzielną wycieczkę – tym razem pieszą.
Z Canaletes, w pełni zrelaksowany, pojechałem niespiesznie do domu.
Dzień szósty, czyli już bez spiny
Przedostatniego dnia roku zaplanowałem sobie około 50 km i dużo czasu, abym na żadnym etapie trasy nie musiał myśleć o tym, która to godzina i ile jeszcze. Aby kilometrów było tyle, ile chciałem, policzyłem sobie to wcześniej na mapie. Zacząłem tak, jakbym po raz piąty wyruszał na znaną pętlę, ale po 15 km zawróciłem na „pętlę bonusową” z dnia poprzedniego. W tym dniu bowiem chciałem wrócić do Canaletes i ponapawać się tym uczuciem spokoju, jaki we mnie to miejsce budzi, choć nie do końca rozumiem, czemu tak się dzieje.
Jak postanowiłem, tak uczyniłem i po dotarciu na miejsce, długo po prostu się patrzyłem, a potem próbowałem na zdjęciu oddać te elementy krajobrazu, które tak na mnie działają. Niedosyt pozostał. To, co uwieczniłem nie było takie, jakim to widziałem na własne oczy. Widać jest tam coś, co do mnie przemawia, ale nie poddaje się kadrowaniu. Przynajmniej nie przy moim obecnym poziomie sztuki fotografowania.
Westchnąwszy na koniec pojechałem dalej. Tym razem nie przez wielkie gradienty, tylko odrobinę krótszą drogą, mniej narowistą (+/- 12%). Na ostatnich kilometrach powoli żegnałem się z tą edycją Festive 500 i z tym sezonem. Wiedziałem, że został mi jeszcze mały deserek na Sylwestra, ale ryzyko, że nie wypełnię warunków wyzwania już praktycznie nie istniało. To, czego brakowało, przeszedłbym nawet pieszo, prowadąc rower.
Dzień ostatni
W Sylwestra dopełniłem dzieła, przebywając ostatnie 5 km. To był rok z utrudnieniami. Zakończyłem go podobnymi osiągami, co poprzedni, choć po drodze było zupełnie inaczej.
Były dwie wyprawy z Szerszeniami, było kilka samotnych tras na Dolnym Śląsku. Nie było Rajdu Kurierów Tatrzańskich… i była Katalońska końcówka roku. Łącznie przez 101 dni aktywnych przejechałem odległość z Moskwy do Bombaju podjeżdżając na 50 tysięcy metrów w górę, spędzając w siodełku 250 godzin. Co przyniesie ten nowy, 2021 rok? Któż z nas może to powiedzieć?
Dziękuję i wspaniałego roku!