Gdy wyobrażam sobie Was, którzy to czytacie, myślę, że skoro tu jesteście, to zapewne doskonale wiecie, czym jest Festive 500. Ale może jednak nie? Na wszelki wypadek zacznę od kilku słów wyjaśnienia.
Festive 500 to wyzwanie, organizowane przez brytyjskiego producenta odzieży rowerowej Rapha i platformę sportową Strava. Edycja 2020 była jedenastą z kolei. Wyzwanie polega na przejechaniu na rowerze 500 km w okresie od Wigilii do Sylwestra. W tym roku również zaliczane były jazdy wirtualne na Zwift. Tym razem również po raz pierwszy organizator nie przesyła bawełnianych naszywek upamiętniających ukończenie wyzwania. Cóż… wzdycham trochę z żalem z tego powodu.
Dużo to, czy mało?
Czy 500 km w 8 dni to dużo, czy mało? Dla jednych to coś niewyobrażalnego, dla innych jak wyjście po bułki. Z kalkulatorka wychodzi, że wystarczy przejechać trochę ponad 62 km dziennie. Dlaczego więc jest to wyzwanie? I czemu corocznie dziesiątki tysięcy osób wsiada na rowery w tych dniach i dołącza do niego?
Zastanawiałem się nad tym któregoś z dni tegorocznej edycji. Powodów można wskazać kilka. Po pierwsze – pora roku. To prawda, że do wyzwania dołączają ludzie z całego świata, ale pomysł narodził się w Wielkiej Brytanii, gdzie grudniowa pogoda raczej nie rozpieszcza. Im bardziej na północ, tym dzień krótszy i zimniejszy. Taka oczywista oczywistość, prawda? Nie sposób jednak zaprzeczyć, że – przynajmniej w Europie i USA, jeżdżenie rowerem w lipcu i grudniu to dwa różne przeżycia.
Po drugie – Święta. Wśród tych tysięcy uczestników są oczywiście tacy dla których święto jest gdy jadą rowerem, a gdy nie jadą – święta nie ma. Jednak można pokusić się o generalizację, że w tym czasie obchodzimy Święta. Wigilia, potem samo Boże Narodzenie – spotkania, rodzina, biesiadowanie, nabożeństwa, prezenty, przygotowania… A potem jeszcze Sylwester, do którego zwykle też się przygotowujemy przez parę godzin co najmniej (no, może nie w tym roku). Tym sposobem z ośmiu dni robi się dla większości z nas pięć. A to już jest 100 km dziennie.
Wreszcie, dla tym z Was, którzy jakoś tam sobie trenują i mają w życiu takie zjawisko jak “sezon kolarski”, grudzień jest czasem, gdy po całym roku ciała są zmęczone i łakną wytchnienia. A wtedy 100 km wydłuża się i nie znaczy tyle, co sto przejechane w maju, gdy jesteśmy głodni powietrza, wiatru, odległości i prędkości.
Podsumowując, myślę, że tylko dla niewielkiej grupy uczestników Festive 500 jest czymś szczerze łatwym.
Moje wrocławskie 500
Do grudniowego wyzwania przystąpiłem już po raz szósty. Z całą stanowczością mogę powiedzieć, że nie odczuwam nudy! Każda z edycji była dla mnie inna! Pierwsza była w sumie przypadkowa. W 2015 postawiłem sobie inne wyzwanie – przejechanie w ciągu roku 22222 km. Siłą rzeczy jeździłem więc do ostatniego dnia i po fakcie okazało się, że spełniłem wymagania Festive 500. Nie planowałem wtedy specjalnych tras na tę okazję – po prostu jechałem, aby dociągnąć do własnego upragnionego wyniku.
Rok 2016 to już świadomy udział. Jego wyjątkowość polegała na tym, że ponad 400 z 500 km przejechałem w czasie dwóch z ośmiu dni. Do dziś pamiętam, gdy na rowerze trekkingowym gnałem do Częstochowy w tempie, którego nie powtórzyłem aż do dziś na szosówce! Sekret – orkan Barbara wiejący w plecy całą drogę. A potem zmrożone choć bezśnieżne krajobrazy rozciągające się między Löbau a Trzebnicą na przestrzeni prawie 250 km. To jeden z moich “Biletów w jedną stronę” (nieopisanych). Reszta to króciutkie jazdy, aby dopełnić do 500 km.
W 2017 kręciłem się wokół Wrocławia i większość odległości zamknąłem w trzech trasach, zahaczając między innymi o Strzelin, Ząbkowice Śląskie, Jawor i Strzegom. Najbardziej pamiętam dzień pierwszy, gdy robiłem pętlę wokół Wrocławia tak, aby być stale poza granicami miasta. Po 150 km jazdy w grudniowym deszczu nie byłem pewien, czy odratuję palce u rąk, ale ostatecznie przetrwały. Przeżyciem był też dzień ostatni, gdy po przeszło 100 km garmin zaczął mierzyć trasę od zera, po samoistnym restarcie. Na szczęście udało się odzyskać dane z przejazdu.
Wyruszam w świat
Pierwsza edycja, którą przeżywałem na drogach Katalonii przypadła na rok 2018. Było wtedy pięknie, dość ciepło i nie było ograniczeń w poruszaniu się, więc cieszyłem się trasami wymyślonymi specjalnie na tę okazję, czyli starając się w miarę możliwości ograniczać podjazdy. 500 km zamknąłem z sumą przewyższeń 8601 m. To było coś zupełnie innego, niż 1975 m sumy wzniesień rok wcześniej.
Rok 2019 to wyzwanie mieszane, które zacząłem na Dolnym Śląsku, a skończyłem w Katalonii. Owego roku, ze względu na podróż, największym ograniczeniem była dla mnie liczba dostępnych do jazdy dni. Chcąc osiągnąć upragniony cel, nie mogłem zmarnować żadnej okazji do jazdy. Ostatecznie udało się.
I wreszcie rok 2020. Wszyscy wiemy, czym się charakteryzował. Dla mnie, w kontekście Festive 500, liczyły się dwie rzeczy: po pierwsze chcąc przestrzegać prawa, nie mogłem opuszczać “powiatu” (comarca) Anoia, gdzie mieszkam. Po drugie – wiatr, który w ostatnich dniach roku jakby chciał popisać się tym, co potrafi, czyli na przykład tym, że umie zaciągać arktyczne powietrze daleko na południe, osiągając przy tym prędkość kilkudziesięciu km/h (w niektórych rejonach ponad 100 km/h). Niech więc Was nie zwiedzie słońce na zdjęciach ilustrujących kolejne odcinki opowieści! Przykładowo, aby zrobić jedno z ujęć, musiałem przymierzać się do kadru na czworaka, bo gdy tylko wstawałem z kolan, nie byłem wstanie utrzymać się nieruchomo, targany porywami wiatru. Tak to było… Ale szczegóły minionego roku zostawiam już na następne odcinki!
Dziękuję.