– Część pierwsza –
Odcinek drugi zaczyna się, gdy bohater je kanapkę pod drzewem oliwnym.
Chleb powszedni
Jeżdżąc po Katalonii odżywiam się trochę inaczej, niż na trasach w Polsce. Można nawet powiedzieć, że cierpię z powodu własnych przyzwyczajeń, których nie zastąpiłem jeszcze nowymi, równie skutecznymi. W Polsce bowiem nauczyłem się planować trasę tak, aby raz na 2-3 godziny przejeżdżać koło stacji benzynowej koncernu znanego z produkcji płynów do dezynfekcji. Na tych pomniejszych mogłem zwykle liczyć na wegańskie hot-dogi, a na tych wypasionych nawet na roślinne burgery. A tu zong. O ile markety oferują sporą różnorodność produktów roślinnych, o tyle stacje benzynowe nie. Co prawda, bez problemu dostępne są chipsy lub orzeszki, ale nie trafiłem jeszcze na miejsce, gdzie można przekąsić coś „masywnego”.
Bazuję więc na kanapkach, które ze sobą zabieram, na owocach i batonach. Jednak zwykle pozostawia to niedosyt tak mentalny, jak i kaloryczny.
Nie inaczej żywiłem się tym razem. Pod drzewem oliwnym zjadłem kanapkę z avocado, batona, popiłem wodą, w międzyczasie waląc głową kilka razy w tę samą gałąź. Miałem kask, spoko. A potem w drogę.
Wspinaczka
Gdyby moim celem było wymarzone jezioro, byłbym teraz mniej więcej w 40% drogi nad jego brzeg. Dotąd szło to nawet nieźle. Co prawda nie tak szybko, jak w porannych marzeniach i nie czułem tego dnia tej lekkości, ale średnia z postojami wciąż przekraczała 20 km/h. Teraz jednak miało się to zmienić.
Wjeżdżałem w dość odludny, ale piękny rejon. W góry, w pasmo Castelltallat, o którym zupełnie nic wcześniej nie wiedziałem. No może nie całkiem nic – siedząc z nosem w mapie, wypatrzyłem obserwatorium astronomiczne, gdzieś tam w górze, nie przy głównej drodze. Ale żeby być w górze, nie sposób uniknąć wspinaczki.
Nie było bardzo stromo – szosa dobrze wyprofilowana, pięła się w górę równomiernie, wręcz uparcie, kilometrami. Ruchu prawie nie było. Także ten kolarski był niewielki. Tylko pojedyncze osoby pojawiały się tu i tam, odkąd opuściłem Manresę.
Można powiedzieć, że stężenie kolarzy na km2 jest tu bardzo zmienne. Są trasy, gdzie co chwilę widuję solistów, grupy, czy wręcz całe tabuny cyklistów. Niektóre grupy są chyba nawet profesjonalne. Znaczy nie odpowiadają na „Hola”. Są też obszary, w które zapuszczają się tylko osoby, wykraczające poza cel treningowy, które cenią sobie mniej utarte szlaki. Jeden taki przemknął obok akurat, gdy przymierzałem się z aparatem do kapliczki na piątem kilometrze podjazdu.
Dalej było bardziej płasko i nawet przez chwilę się nabrałem na to, że może już jestem na górze.
Wspinaczka bardziej
To jednak była nieprawda i po chwili względnego odpoczynku, czekał mnie ciąg dalszy podjazdu.
Droga stawała się coraz węższa, ale wciąż bardzo gładka, z namalowaną linią boczną i w ogóle. Zwykle, gdy jadę w górę, upatruję sobie jakieś punkty charakterystyczne, do których się najpierw zbliżam, a potem są tylko wspomnieniem. Może to być na przykład dom, gdzieś w górze. Najpierw wydaje się, że jest tak wysoko, że to niemożliwe, aby ktoś tam dobrowolnie mieszkał. Potem się to zmienia, a potem szukam kolenjego punktu zaczepienia. Na tym odcinku nie było za bardzo do czego się odnieść. Jedyne, czego próbowałem aby odgadnąć, ile jeszcze wspinaczki mnie czeka, to wykorzystać rzeźbę terenu. Centralna część Katalonii ma budowę trochę tarasową. Można powiedzieć, że gdzie się nie spojrzy, to Góry Stołowe. Serra de Castelltallat nie jest wyjątkiem, więc jadąc, próbowałem zgadnąć, czy już jestem na wysokości górnej krawędzi klifów, czy jeszcze nie. I tak, niepostrzeżenie, dojechałem do parkingu na przełęczy.
Na umieszczonej tu tablicy widnieje między innymi informacja, że do obserwatorium astronomicznego jest jeszcze 6 km. Tu po raz drugi nabrałem się, że już jestem na górze.
Do trzech wspinaczek sztuka
Po chwili oddechu rozpoczynam zjazd. Wraz z osiągnięciem przełęczy szosa straciła trochę uroku – nabawiła się dziur, nie jest już taka gładka i nie ma na sobie namalowanych żadnych linii.
Zjazdem nie cieszyłem się dłużej, niż pół minuty, po czym szosa zaczęła ponownie piąć się w górę. Pomyślałem, że będę odliczał kilometry do obserwatorium. Po kilometrze zapomniałem jednak o odliczaniu, bo dotarłem na grzbiet wzgórz i otworzyło mi się okno na Pireneje!
Nadal było czasem w górę, miejscami nawet stromo. Były też krótkie zjazdy, ale ja głównie zajmowałem się wyszukaniem miejsca, skąd zdjęcie jakoś mogłoby oddać urok tego widoku. Góry bowiem migały mi między drzewami i póki jechałem, widok składał się w szeroką panoramę, jednak gdy zatrzymywałem się, w kadrze zawsze trafiały się drzewa, a mi nie o to chodziło. W końcu się udało!
Ten widok to jeden z takich, w wypadku których nie lada sztuką jest stworzyć poczucie przestrzeni. Mam wrażenie, że to zdjęcie nie oddaje tego należycie. Tego wrażenia, że jestem zawieszony gdzieś w połowie wysokości odległych gór, zaś między mną a nimi rozpościera się gdzieś w dole kilka pasm pomniejszych wzgórz. Tym bardziej nie udaje się zapisać w pikselach tego magnetyzmu, przez który musiałem ze sobą trochę walczyć, żeby nie próbować do nich dojechać już dziś, teraz! I jadąc, patrzeć jak z każdego z tych pomniejszych wzgórz po drodze, wysokie szczyty są coraz bliższe, bardziej majestatyczne.
Obserwatorium
I już tylko kilka chwil, niecałe dwa kilometry i ujrzałem wyraźnie oddzielone od głównego grzbietu wzgórze w kształcie stożka, a na nim wieżę kościoła i kopułę obserwatorium. Zjechałem więc, za znakami, z „głównej” drogi, spadłem w głęboką przełęcz, gdzie przycupnęła restauracja (zamknięta w dobie wirusa), zacząłem wspinać się bardzo stromo na kopiec wzgórza i po minucie, może dwóch, dotarłem na plac, gdzie… kończy się ten odcinek.
– Część trzecia –