– Część druga –
W pierwszej scenie trzeciego odcinka widzimy bohatera patrzącego w dal z wyżyn Castelltallat.
Kulminacja
Gdy kiedyś będę jechał nad jezioro, nie zawitam na to położone na uboczu wzgórze. Albo w ogóle inną drogę wybiorę, albo przemknę tylko pobliską drogą, zerkając przez chwilę w stronę obserwatorium i uśmiechając się do własnych wspomnień. Ale to kiedyś.
Tego dnia zawitałem. Ostatnie metry były bardzo wymagające, lecz wspiąłem się na górny parking, zrobiłem na nim pętelkę i zjechałem na dolny. Tam zaparkowałem rower, żeby rozejrzeć się wokół.
Nastrój był sielankowy. Pracownik obserwatorium właśnie kończył pracę, a może tylko inspekcję. W każdym razie wystawił na zewnątrz śmieci i poszedł zgasić światło. Przed jednym z dwóch domów położonych na wzgórzu ktoś majsterkował i nie zauważył, że „wtargnąłem” odrobinę na jego teren, szukając lepszego ujęcia. Wokół kościoła w tym momencie nie było nikogo.
Jak wiadomo, chodzenie w butach z blokami nie jest szczególnie wdzięcznym zajęciem, a tego dnia sprawiało to, że przespacerowałem się po terenie powoli, rozglądając niespiesznie. Zobaczyłem między innymi po raz pierwszy jak wyglądają hiszpańskie cmentarze. Już prawie zrobiłem zdjęcie, ale… poczułem, że to byłoby jakoś niestosowne. W ścianach cmentarza, za cienkimi płytami z kamienia, spoczywją tu doczesne szczątki kilku raptem rodzin. Miałem wrażenie, że jestem blisko nich – bliżej niż na polskich cmentarzach, gdzie spoczywamy sześć stóp pod ziemią. To sprawiło, że schowałem aparat i tylko stałem tam w ciszy przez chwilę.
Odpuszczenie
Jedząc kolejną kanapkę patrzyłem w dal. I trochę na zegarek. Przyszła bowiem pora na skonfrontowanie się z założeniem, że aby wrócić przed zmrokiem, mogę oddalać się od domu przez najwyżej pięc godzin. Tymczasem minęło już wyraźnie ponad cztery. Czy była więc jakakolwiek szansa dotarcia nad jezioro? Nie. Czy mogłem tego dnia ujrzeć cud (miejscowość El Miracle)? Może, choć to jeszcze kawał drogi… W rezultacie z kolejnym kęsem skonstatowałem, że obserwatorium uznam za cel dnia. Stąd, jakoś, nie wiem jeszcze którędy, pojadę w kierunku domu. Przyniosło mi to poczucie ulgi. Nie musiałem już spinać się, „walczyć z czasem”. Mogłem po prostu jechać, ewentualnie walcząc ze sobą i podjazdami. Siedziałem więc jeszcze, sięgając po jabłko i patrząc w dal…
Asfaltowa ekstaza
Czy można przeżywać ekstazę z powodu smoły i kamieni? Osoby zarażone wirusem cyklozy znają odpowiedź i w głowach szeptają sobie, może z lekkim zawstydzeniem: „tak, można…”. Tego dnia czekało mnie to doznanie aż trzy razy, lecz ruszając z parkingu niczego jeszcze nie podejrzewałem.
Zapowiedź tego, co może być dalej pojawiła się pod krzyżem na rozstajach. Nowiutki asfalt prowadził stąd w dół, w las. Sprawdziłem – tak, to tam miałem w planie jechać. Wąska szosa wiła się między drzewami, trawersując stok. Początkowo las był iglasty i dość gęsty, ale szybko ustąpił rzadszemu, o liściach pokolorowanych częściowo przez jesień. I tu zaczeło się. Ta szosa, te widoki prześwitujące grzieś między drzewami, ta cisza zmącona tylko szumem opon i terkotem bębenka. I moje westchnienia przy kolejnych zakrętach. Jeśli jest jakiś kolarski raj, to tu mogą przybywać malarze, rozstawiać sztalugi i popijając z bidonu czerpać natchnienie dla stworzenia jego artystycznej wizji. Na końcu tego zjazdu, po przekroczeniu strumienia, miała miejsce pierwsza tego dnia kulminacja zachwytu.
Zatrzymałem się zrobić zdjęcie, żeby łatwiej potem móc przywoływać wspomnienie łagodnych stoków, jesiennych barw i zapachów, i spokoju tej niemal odludnej enklawy, odciętej naturalnym ukształtowaniem terenu od bardziej ludnego zewnętrza. Nie spodziewałem się już niczego więcej – już było wystarczająco dobrze. Krótkie, strome podjazdy, które czekały mnie zaraz potem w niczym nie przeszkadzały, bo wciąż niesiony byłem emocjami ze zjazdu. To jednak nie był koniec.
Drugi zachwyt dopadł mnie niewiele dalej. Tu, nieznośnie gładka szosa z wyzywająco zaznaczonymi liniami brzegowymi wiła się grzbietami wzgórz. Gdzieś po lewej, sięgające nielicznych chmur Pireneje, po prawej Castelltallat, z tył… Kto by się oglądał teraz za siebie, skoro za każdym zakrętem może być jeszcze piękniej? Jeśli to jeszcze w ogóle możliwe?
Odpowiedź poznałem parę minut później i brzmiała ona: „tak”. I to był trzeci z moich wielkich zachwytów tego dnia, choć – poprawdzie – cały odcinek spod krzyża na rozstajach do Mostu Dwóch Wód można śmiało uznać za jeden, wielokilometrowy zachwyt.
Swoją drogą, jeśli wierzyć mapie, to ta szosa nosi wdzięczną nazwę: Ścieżka od Mostu Dwóch Wód do Wielkiego Krzyża (Camí del Pont de les Dues Aigües a la Creu Grossa). Może i „podkładam się” z tymi swoimi tłumaczeniami, ale nie mam zamiaru się powstrzymywać. Nie w obliczu takich językowych „prowokacji”.
Zagubione wśród wzgórz
Na moście podjąłem ostateczną decyzję, że nie tylko jezioro pozostanie niespełnionym marzeniem, ale też i El Miracle odwiedzę innym razem. Obrałem kierunek na Calaf i rozpocząłem niełatwą przeprawę przez wzgórza. Cały ten rejon jest dość odludny. Charakterystyczne dla niego jest, że praktycznie nie ma tu typowych miejscowości. Są rozrzucone w sporych odległościach od siebie gospodarstwa, masias. Zmagając się z kolejnymi podjazdami, przypominającymi trochę stopnie, zastanawiałem się, jak to jest mieszkać tu, żyć. To coś całkiem innego niż to, co znam. Najbliższy sąsiad może ze trzy kilometry dalej, internetu chyba za dużo nie ma. Jadąc do sklepu po chleb, lepiej mieć ze sobą listę, bo odkrycie po powrocie, że „jeszcze cebula”, może boleć. Słowem – chyba nie dla mnie. No i samochód zaparkować na poboczu trochę strach…
I tak ciągnie się to kilometrami, aż wreszcie droga skręca wyraźnie bardziej na południe. Dalej, dłuższymi, lecz mniej stromymi podjazdami, wyprowadza na płaskowyż, na którym leży miejscowość Calaf, powstała w epoce rekonkwisty.
Wieża i wiatraki
Będąc w Calaf, czułem, że to już niedaleko. „Niedaleko” znaczyło co prawda 50 km, jednak nie tylko czas, ale i przestrzeń są względne, a już szczególnie ich percepcja. Zjechałem do Els Prats de Rei, a potem rozpocząłem wspinaczkę. Moją uwagę przykuła wieża o bardzo prostym kształcie, ozdobiona wielką żółtą wstążką. Od lat jest to jeden z symboli używanych przez zwolenników niezależności Katalonii. Ten jest naprawdę ogromny. Gdy podjechałem pod wieżę, czar trochę prysł, bo wyraźnie zobaczyłem z czego został wykonany, ale… z daleka i wieża i llaç groc prezentują się bardzo okazale.
To najlepiej zachowana obecnie konstrukcja z całej sieci punktów strażniczych powstałych w X wieku. Niestety, wejście na wieżę jest możliwe tylko po wcześniejszym umówieniu się, więc pozostało mi podziwianie jej z dołu.
Dalej moja trasa wiodła przez pasmo wzgórz z wiatrakami. Spośród ludzkich wytworów, które szczególnie zwracają moją uwagę w tym górzystym rejonie są linie wysokiego napięcia, których jest jakoś tak dużo wszędzie i właśnie elektrownie wiatrowe. Wśród nich zrobiłem sobie ostatni postój.
Dobre i złe wibracje
Ze szczytów pozwoliłem sobie jeszcze na jedno ciepłe spojrzenie w kierunku Montserrat, po czym ruszyłem w dół, w kotlinę, w której leży Igualada. Nie było mi jednak dane delektować się zjazdem tym razem, bo koła zaczęły się stanowczo domagać konserwacji. Objawiało się to tym, że przy większych prędkościach wpadały w wibracje i to bynajmniej nie przyjemne.
Przez całą pozostałą część drogi zmuszony byłem do przyhamowywania nawet, gdy kusiło, aby mieć wiatr we włosach (znaczy w kasku). Cóż… rower jednak sam nie jeździ i czasem trzeba o niego zadbać.
Podsumowując, więcej jednak tego dnia było wibracji dobrych. I, jak chyba zawsze, moja lista punków zachwytu, do których chcę wrócić, wydłużyła się. Czasem warto jest nie pojechać nad jezioro.
Dziękuję.