Planowanie
Gdyby ktoś powiedział, że spędzam nad mapami więcej czasu, niż na rowerze, znacząco by przesadził. Jednak biorąc pod uwagę wielość możliwości i fakt, że większości tutejszych dróg jeszcze nie znam, to wyszukiwanie, którędy mógłbym pojechać następnym razem, jest istotnym elementem mojej kolarskiej aktywności.
Jakiś czas temu, patrząc na mapę, zapragnąłem dojechać nad brzeg sztucznego jeziora, jednego z wielu utworzonych u wylotów pirenejskich dolin. Narysowałem sobie stosowną trasę, dbając o to, aby sprawdzić na street view, czy wszędzie są asfalty i aby nie jechać w obie strony tą samą drogą.
Wynik, który otrzymałem nazwałbym „onieśmielającym”. Tak, wiem, są ludzie, którzy jeżdżą dalej i więcej. Sam niejedno w życiu przejechałem, jednak 260 km z 4000 m przewyższeń to nie jest wyjazd z koszykiem na zakupy. Niemniej, nasionko padło na żyzną glebę i z pewnością nie przepadło.
Jest już za późno – nie jest za późno…
Obudziłem się później niż… planowałem. Rozwiązanie skomplikowanego równania zawierającego godzinę zachodu słońca, odległość od jeziora, średnią prędkość z poprzednich wycieczek i tym podobne sprawiło, że poczułem się bardzo senny. Zasnąłem więc jeszcze na pół godziny.
W końcu jednak wstałem i ruszyłem w drogę. Wyznaczyłem sobie tylko jedną granicę: mogę oddalać się od domu przez co najwyżej pięć godzin, jeśli chcę wrócić przed zmrokiem.
Poranek był chłodny, więc kilkukilometrowy zjazd, po części w cieniu sprawił, że po senności nie zostało nawet śladu. Dodatkowo rozbudził się we mnie niezdrowy optymizm, że mogę jakimś cudem mieć tym razem więcej siły, jechać z wyższą średnią i choć zbliżyć się do jeziora.
Poranna gimnastyka
Podjazd, ciągnący się przez kolejnych 15 km, nieco zredukował ten optymizm, jednocześnie rozgrzewając mnie na dobre. Bardzo lubię ten podjazd, a właściwie jego finał. Droga prowadzi u stóp Monserrat, co – przynajmniej u mnie – oznacza gimnastykę szyji, z nadreprezentacją skrętu w prawo.
Sielankowo jednakże nie jest. W wąskich dolinach Katalonii nie zawsze istnieją alternatywy dla autostrad i dróg szybkiego ruchu. W tym przypadku nie jest aż tak, choć kilkusetmetrowy odcinek między miejscowościami pokonać można tylko dodatkowym pasem autostrady między dwoma zjazdami. Nie wiem, czy jest tak do końca legalne, ale wiem ze Stravy, że wielu cyklistów tak robi. W końcu jednak zwykła szosa odbija w prawo, hałas oddala się i po serpentynach wjeżdża się na przełęcz Can Maçana.
Mam słabość do tego miejsca. Nie odmówiłem więc sobie przyjemności krótkiego postoju z widokiem na lekko pobielone Pireneje gdzieś hen na horyzoncie.
A potem? A potem znów kilkanaście kilometrów zjazdu, do Manresy. Za nią, chyba najmniej przyjemny odcinek, po zdecydowałem się jechać główną drogą. Na szczęście to tylko kilkanaście minut i wkrótce znów wjeżdżam na szosę lokajną. Zaraz za miastem robię postój na posiłek. A dalej?
To już w następnym odcinku!
– Część druga –