– Część pierwsza –
Serca gór
Góry Izerskie od strony Hejnic wyglądają zupełnie inaczej, niż widziane na przykład z Mirska, czy Starej Kamienicy. Są trochę jak Góry Stołowe, o szczytach podobnej wysokości i urwistych zboczach skruszałego geologicznego przekładańca. Cóż ta metafora oznacza dla kolarza? Ano, że jeśli chce się być u góry, to musi trochę poboleć.
Ja też wiedziałem, że będzie boleć, bo fragment ten pokonywałem dwa lata wcześniej w przeciwną stronę, w wielkim pędzie. A że byłem już też tam, u góry, wiedziałem, że czeka nagroda.
Po minięciu ostatnich zabudowań Białego Potoku (Bílý Potok), droga wchodzi w las i pnie się w górę zakosami, mozolnie, w większości bez widoków. Potem, dość niespodziewanie, jest się już na wyższej warstwie przekładańca, gdzieś w okolicach Smědavy. Tu można zdecydować, czy chce się jechać w kierunku zbiornika Souš, czy w lewo, do jednego z serc Gór Izerskich.
Odkąd pamiętam, „Izery” były dla mnie symbolem czegoś. Po raz pierwszy usłyszałem o nich w szkole, jako o symbolu klęski ekologicznej i kwaśnych deszczów. A że była to era środkowej podstawówki, to wystawiałem potem język w czasie opadów, żeby sprawdzić, czy woda jest kwaśna.
Później stały się symbolem mroźnej zimy. Inne z ich serc jest bowiem uznawane za jeden z polskich biegunów zimna. Wreszcie – symbol czystego (ciemnego) nieba.
Nie mam więc tak naprawdę wyboru – wołanie jest zbyt głośne. Skręcam ku jednemu z serc.
No dobrze, tylko o co mi chodzi z tymi sercami? Dla mnie te góry mają wiele magicznych miejsc. Jestem pewien, że nie wszystkie jeszcze odkryłem – czy to z rowerem, czy bez. Jednym bez wątpienia jest Hala Izerska, z Chatką Górzystów, torfowiskami i tym wszystkim. Prócz niej, jest jeszcze jedno…
Jizerka
To dawne czasy, trzebnickie „Szerszenie”, integracja w Świeradowie. Wtedy to Mirek opowiadał nam, jak zawsze z zapałem i jak zawsze pięknie, że gdybyśmy pojechali teraz przez ten oto mostek, to dojechalibyśmy do przepięknego miejsca, do Jizerki. Po czym zaraz dodał, że nie mamy teraz czasu. To był rok 2015, jesień. Zapamiętałem te słowa i wrażenie tajemniczości, jakie się w nich kryły i w połowie 2019 roku znalazłem czas, odkryłem dla siebie ukryty w górach skarb.
Dojechałem i wbiłem pinezkę w miejscu zachwytu. Żeby wracać, nie spiesząc się, i zachwycić znów. Do Jizerki prowadzą trzy drogi, którymi da się przejechać z powiedzmy… przewidywalnym skutkiem. Pierwszą z nich przyjechałem tu tego właśnie dnia, drugą wyjechałem – tą w kierunku szosy Tanvald-Jakuszyce (czeska krajówka nr 10). Trzecią też już znam, gdy te słowa. Prowadzi ona przez mostek w pobliżu schroniska „Orle” (tak, ten z 2015 roku), potem wzdłuż rzeki Jizera, potem przez jeszcze jeden mostek, a dalej stromo w górę. Na tym odcinku przy ścieżce umieszczone są tablice, żeby zsiąść z roweru. Czy da się mimo to jechać? Dać to się da, choć raczej nie na szosie 😉 Wreszcie otwiera się widok na miejsce jakby schowane przed światem.
Z łatwością umiem sobie wyobrazić, że po prostu tam jestem, godzinami… no ale! Z Węglińca wyruszyłem koło ósmej rano, teraz dochodziła 13-ta, więc czas było jechać dalej!
Wyjazd z miejscowości na południe oznacza krótką, ale stromą wspinaczkę. Na tyle stromą, że miałem problemy ze startem po tym, gdy zatrzymałem się, aby zrobić powyższe zdjęcie 😉 Za to później, gdy już ma się to za sobą, czeka wspaniały zjazd!
Za plecami Karkonoszy
Opuszczając Góry Izerskie, najpierw zjechałem pędem w dół, do osady Martinské Údolí po to, aby potem piąć się na samą górę miejscowości Kořenov. W sumie nie trzeba tego robić, co później sprawdziłem na mapie – jest przyjemny skrót, zaczynający się przy kościele w Horní Polubný. No ale wtedy o nim nie wiedziałem i o paru innych rzeczach też, co już wcześniej trochę wyszło na jaw 😛
Przez kolejne kilometry i godziny drogi prowadziły mnie po południowej stronie Karkonoszy. Na początek trochę do góry, do ośrodka narciarskiego Rejdice, a potem przed 15 bardzo malowniczych kilometrów. Szosa numer 290 wije się przez lasy i pole, lecz nie doliną, a grzbietami wzgórz. Opada przy tym łącznie o 450 m, ku dolinie Jizery. Tak, tak! Choć Góry Izerskie są już daleko za moimi plecami, to nadal nie pozwalają one całkiem o sobie zapomnieć.
Kolejny etap prowadzi drogą numer 14, w kierunku Vrchlabí. Po drodze zatrzymuję się na stacji benzynowej, aby uzupełnić zapasy wody i węglowodanów. Vrchlabí… To piękna miejscowość, słynąca przede wszystkim z zamku, ale malownicza jak całość – dodaję zdjęcie z innej wycieczki, żeby nie pozostać gołosłownym 🙂 Z innej, ponieważ tego dnia zdecydowałem ją ominąć, aby jak najszybciej zbliżyć się do kolejnych atrakcji i zdążyć na wieczorny pociąg do domu.
Pędząc w dół, w kierunku miasta Hostinné liczyłem w głowie: jak wygląda sprawa pociągu? Czy na niego zdążę? Czy modyfikować trasę? Zdecydowałem, że nie, że jadę to, co było w planie. Tym bardziej, że droga gładka, w dół rzeki, bez problemów… do czasu.
Wzdłuż rzeki, ku rozkoszy
No dobrze – widziałem znaki mówiące o objazdach. Ale któż z jeżdżących regularnie na wycieczki kolarskie nie przeciskał się przez zamknięte ulice, chodnikami, poboczami? Byłem pewien, że jakoś to będzie. I… jakoś okazało się być płotem, bez choćby szparki, postawionym w poprzek szosy. Zawróciłem. Bonusowy objazd oznaczał +120 m do przewyższenia i jakieś +8 km do dystansu. Niby niedużo, jednak wystarczyło, aby słowo „pociąg” zaczęło pojawiać się coraz częściej w moich myślach. Dokonałem też w głowie rewizji ekwipunku pod kątem czegoś ciepłego na noc.
W końcu jednak wróciłem na zaplanowaną trasę i zobaczyłem, że słusznie nie próbowałem się przeciskać obok płotu. Gdybym to zrobił, ugrzązłbym dalej w świeżym, cieplutkim asfalcie. Kto próbował takiej sztuczki i mył potem rower wie, co mam na myśli.
Wróciłem na trasę na moście. Nie wspomniałem wcześniej, że rzeka, która towarzyszyła mi (a może to raczej ja towarzyszyłem jej) od okolic Vrchlabí to nie byle tam ciek wodny, tylko Łaba. Zaczyna się niewinnie pod Łabskim Szczytem, płynie początkowo na południe i dopiero potem zawraca za zachód, aby stać się rzeźbiarką Szwajcarii Saksońskiej i wielu innych zachwycających miejsc.
Mój szlak wiedzie wzdłuż niej aż do Dvůr Králové nad Labem, skąd podążam w kierunku Rozkoszy, a konkretnie miasta Česká Skalice i zbiornika Rozkoš. W jego pobliże docieram około 17:30. Do pociągu który mam na myśli zostały jakieś trzy godziny. Na liczniku już prawie 200 km, a przede mną kolejny gwóźdź programu – przeprawa przez Góry Orlickie!
– Część trzecia –