– Część druga –
W jednej z moich ulubionych powieści – cyklu „Autostopem przez galaktykę” – wspomina się o innej, fikcyjnej książce, której bohater umiera nagle, akcja tym samym urywa się, a powód nie jest dla czytelnika jasny. Trzeba się cofnąć dość sporo, aby wyłapać krótką wzmiankę o kłopotach z dostępem do wody pitnej. To tylko taka dygresja.
Początek wspinaczki
Horyzont przede mną wieńczą Góry Orlickie. Pierwszy raz widzę je od zachodu. Niby nic, ale starczy, aby uruchomić lawinę skojarzeń. Na przykład to, że jestem sobie w Czechach, do których wjechałem zwykłą wiejską drogą i które zamierzam opuścić nieważnym mostkiem, gdzieś w górach. Dziś ten stan rzeczy uznajemy za normę, bierzemy bezrefleksyjnie, jak coś nam danego, tak po prostu. Gdy jako dziecko oglądałem godzinami mapę hipsometryczną „Kotlina Kłodzka”, bycie w Czechach nie różniło się dla mnie znacząco od bycia na Marsie.
Część z tych godzin nad mapą spędziłem fascynując się fragmentem przedstawiającym Góry Orlickie i Bystrzyckie. Zmieniające się z wysokością barwy od razu ujawniały niezwykłość tego miejsca – tę zawieszoną gdzieś trochę nad światem dolinę Dzikiej Orlicy. Chciałem tam być. Chciałem zobaczyć, co kryje się za nazwą „Autostrada Sudecka”.
Tymczasem pierwszy dzień czerwca 2019 roku miał się powoli ku końcowi. Zbiornika Rozkoš wcale nie zobaczyłem, bo teren wokół niego jest dość płaski i z szos, którymi jechałem, nie było widać wody. Przejeżdżam przez rzekę Metuje – tę, która zaczyna się w Skalnych Miastach, znanych chyba dziś wszystkim. Następna większa miejscowość to Dobruška, skąd zaczyna się już wieloetapowy podjazd w Góry Orlickie.
W wyśnionych od dzieciństwa miejscach zawitałem przed laty, na pieszej wycieczce, podczas której przeszliśmy je z grupą całe, w dwa dni (oczywiście, że da się w jeden 😉 ). Na rowerze przemierzyłem dolinę Dzikiej Orlicy też już wiele, wiele lat temu i zakochałem się w jej pięknie nieodwołalnie. Potem przecinającymi góry szosami jeździłem podczas startów w Klasyku Kłodzkim – imprezie niezwykłej ze względu na klimat i okoliczności przyrody.
Tego dnia miały być dla mnie zwieńczeniem. Ideą tej wycieczki było odwiedzenie w czasie jednego przejazdu dwóch pasm górskich, wywołujących od lat wiele emocji. Pomiędzy miało być „przemknięcie” czeskimi szosami, taki tam… tranzyt. Kłopot w tym, że tranzyt ciągnął się już szóstą godzinę, a moje tempo wspinaczki ku górom było niższe, niż zakładałem.
Woda
Wciągam batony, popijam resztkami wody, jadę. W górę, w górę, dość jeszcze łagodnie – Bačetín. Trochę w dół – Kounov. I znów w górę, tym razem stromiej – Rozkoš, Hluky… Niedobrze, że nie zatrzymałem się na żadnej stacji benzynowej po drodze od czasów Vrchlabí. To już są góry… 650 m, 700 m – coraz chłodniej, co przyjmuję z ulgą, bo pragnienie tak nie doskwiera, co nie znaczy, że mogę je zignorować. Teraz szybko w dół – Deštné v Orlických Horách. Stąd zaczyna się ostateczny podjazd, a w bidonach tyle, co kot napłakał.
Nie jest dobrze. Brak wody osłabia, więc wspinam się w tempie ślimaczym. Zygzakuję na drodze, którą można jechać całkiem normalnie, jeśli zadba się o nawodnienie. Pociąg… jaki pociąg? Chyba tylko cudem zdążę. Wypatruję strumieni. Marzę o jakimś cieku wodnym, płynącym po kamieniach. Nie za małym, żeby w sączącej się powoli wodzie nie było zbyt wielkiego stężenia żywych istot, które mogłyby nie dogadać się z tymi, które mam w sobie, ale też nie za wielkim, bo do tych wielkich trzeba schodzić parę metrów w dół i potem wracać, co w butach z blokami… sami wiecie.
Wreszcie jest! Jest, taki idealny – ciurka sobie po prawej, po kamieniach, tak jak chciałem! Zatrzymuję się z jękiem lekkim, opieram rower jakoś o coś – nieważne, o co i z bidonami gramolę się ku wodzie. Kamienie śliskie, ale woda, woda! Tak blisko, na wyciągnięcie ręki! Wyciągam rękę i bum – osuwam się trochę, bo bloki jednak nie do wspinaczki. To jednak nieważne! W końcu tankuję oba bidony, do pełna i jeszcze trochę piję na miejscu. Woda jest zimna jak nie wiem, ale jest! Będę żył. Dopiero wróciwszy do roweru widzę, że łydka i kolano ucierpiały w kontakcie z kamieniami, ale znów – nieważne 😉
Teraz góra wydaje się mniej stroma i w końcu wjeżdżam na przełęcz. Już wyżej nie będzie, ale… do pociągu mniej, niż godzina.
Pędzę w dół – zjazd ku Mostowicom jest bardzo, ale to bardzo satysfakcjonujący za każdym razem. Jest chłodno, wyraźnie zimniej niż w dolinach. Jestem jednak tu, w tym miejscu, do którego mam niekłamany sentyment. Z lasu wypadam na łąki, na których przycupnęła wieś Orlické Záhoří. Już tylko kilka zakrętów, potem most i jestem znów w Polsce. Oglądam się za siebie – słońce właśnie zachodzi. Wspinam się kilkaset metrów szosą na Spaloną, lecz w pewnym momencie ulegam urokowi spektaklu na niebie i zatrzymuję się aby zrobić zdjęcie. Cóż, że pociąg ucieknie? I tak by uciekł. Cóż, że następny jest dopiero rano? O tym pomyślę później. Teraz jest cisza, teraz jest piękno.
Już mrok zapada
Z zachwytu wyrywa mnie myśl, że dobrze byłoby opuścić góry nim stanie się całkiem ciemno. Wpinam się więc w bloki i wspinam przez las Autostradą Sudecką. Ten odcinek został niedawno wyremontowany, co sprawia, że przynajmniej na dziurach nie muszę się skupiać, że wystarczy na mięśniach i oddechu. Niedługo później docieram do Spalonej. Przez moment migają mi w pamięci chwile ze szkolnej wycieczki i noclegu tutaj. Działo się. Teraz jednak pełne skupienie, bo zjazd stromy. Na szczęście asfalt i tu jest gładziutki. W miarę zjeżdżania, zanurzam się w mrok – w dolinie jest ciemniej, w dolinie jest chłodniej. Kończą się zakręty i niczym latarnia morska, mrok rozświetla przede mną sklep spożywczy. Światło z otwartych zapraszająco drzwi rozlewa się na pobocze drogi. Jestem w Starej Bystrzycy, uzupełniam wodę i kalorie, ubieram się ciepło, włączam oświetlenie.
Gdy ponownie wsiadam na rower jest już niemal całkiem ciemno. Resztki blasku od łuny zachodu pozwalają jeszcze odróżniać kształty, choć dziury w asfalcie nie da się wypatrzeć zbyt łatwo. Bystrzycę omijam, ale dalej wjeżdżam jednak na szosę prowadzącą wzdłuż Nysy Kłodzkiej i do Kłodzka wjeżdżam jakoś koło 23:00, po 15 godzinach jazdy i przebytych ponad 280 km.
Noc
Decyzję już podjąłem – do Wrocławia dojadę szybciej, niż poranny pociąg. Nawet, gdybym jechał powoli. Szczegółową trasę układam na stacji benzynowej. Robię zapasy wody, żeby nie powtórzyć historii z Gór Orlickich.
Za Kłodzkiem mgła, gęsta, ściele się wzdłuż rzeki, więc jazda na minimalnej prędkości. Dopiero gdy opuszczam dolinę i kieruję się do Wojbórza, powietrze staje się na powrót przejrzyste.
Stwierdzenie, że nocą wszystko jest inne brzmi banalnie. Ci z Was, którzy macie za sobą doświadczenie nocnej jazdy wiecie, że jest w tym coś więcej. Dla mnie zmienia się przede wszystkim poczucie prędkości, ale też i odległości. Kolejne, następujące po sobie godziny zbytnio się nie różnią poza tym, że jest się w innym miejscu. W takim poczuciu zawieszenia w czasie i przestrzeni mijam Bożkówek i Dzikowiec. Dopiero podjazd pod Przełęcz Woliborską, w Górach Sowich, wybudza mnie z letargu.
Daję z siebie naprawdę dużo i mam wrażenie, że wjeżdżam szybko. Potem, w domu, widzę, że to było złudzenie, że to jeden z gorszych moich czasów na tym podjeździe. Zjazd w kierunku Bielawy – ostrożnie, bo zakręty ciasne. Za jednym z nich niewyraźny kształt na drodze! Nagłe pytanie w głowie – co teraz? W zakręcie się nie hamuje! Szczęśliwie, zakręt właśnie się kończy, więc ściskam hamulce, tylne koło wpada w dryft, sarna powoli schodzi z drogi – bardziej zdziwiona, niż przestraszona, za to mi już nie chce się spać.
Kolejna stacja benzynowa na trasie wypada w Dzierżoniowie. Jest środek nocy i gorąca herbata jest jak boski napój. Dalej w noc: Kołaczów, Słupiec i Sulistrowice. Podjazd na Przełęcz Sulistrowicką już widzę, już zaczyna robić się jasno, choć do wschodu słońca jeszcze sporo czasu musi upłynąć.
Na horyzoncie Wrocław. Łuna lamp ulicznych walczy nad nim z zorzą poranka. Piękny widok, lecz nie zatrzymuję się, jadę dalej. Stolica dolnośląskiego kolarstwa – Sobótka i potem w dół.
Wstaje nowy dzień
Nie chcę jechać głównymi drogami. Nie, gdy jestem zmęczony i gdy, o poranku szansa na to, że kierowca któregoś z samochodów też będzie zmęczony, jest nieprzyjemnie wysoka. Skręcam więc na wiejskie drogi. Gdybym był wypoczęty i myślał jasno, pamiętałbym, z czym należy kojarzyć Olbrachtowice. Byłem jednak zmęczony i skręciłem w ich stronę. Po dwudziestu godzinach na siodełku ma się pewien szczególny rodzaj dyskomfortu. W takim stanie delektowanie się zabytkowymi kocimi łbami jest trudne. Dla mnie było niewykonalne. Mówiłem wtedy złe rzeczy o tym bruku. Wiele słów ogólnie uznawanych za obraźliwe. W końcu jednak wydostałem się z tej matni i wróciłem na asfalty. Wschód słońca był już bliski.
Do domu pozostało mi już niespełna 30 km i choć każde sto metrów kosztowało wiele wysiłku, czułem wielką satysfakcję z pokonania niespodziewanie długiego dystansu. Ostatnie miejscowości przed Wrocławiem to już prawie jazda na autopilocie. Do miasta wjeżdżałem od Pietrzykowic. Przywitał mnie widok antropomorficzny, ale piękny. Może zachwyt potęgowała obietnica odpoczynku, do którego brakowało już tak niewiele? Finalnie przejechałem 400 km, spędzając w trasie prawie 22 godzinach. Gdybym nie wysiadł z pociągu w Węglińcu, tylko na końcu trasy – w Lubaniu, wszystko potoczyłoby się inaczej. Prawdopodobnie o zmroku siadłbym w pociąg w Bystrzycy Kłodzkiej i przed północą był w łóżku. Stało się inaczej i przeżyłem przygodę większą, niż planowałem. Towarzyszyły temu emocje na tyle silne, że dziś, po niemal roku mogłem odtworzyć wiele detali, przywołać wiele obrazów. To wszystko zdecydowanie warte było zmęczenia, które czułem w chwili, gdy robiłem ostanie tego dnia zdjęcie.
Dziękuję z wspólną podróż.
Informacje o trasie
Trasa dostępna na…
Stravie: https://www.strava.com/activities/3381777089
Endomondo: https://www.endomondo.com/users/43083594/workouts/1514837340
oraz Komoot:
https://www.komoot.com/tour/178247591
No mistrzostwo swiata Prezesie, x 2. Po pierwsze za przebyty dystans a po drugie za opis i zdjęcia, PIEKNE!!!
A dziękuję bardzo uprzejmie 🙂 w miarę możliwości dodaję nowe opisy i zdjęcia. Teraz pracuję nad drugim odcinkiem serialu katalońskiego…