Ograniczenia wirusowe są powoli znoszone. Czy to słuszne, czy nie – trudno orzec. Faktem jest jednak, że wyprawy gdzieś dalej, pociągiem, nie przychodzą mi do głowy jakoś. Oczekując na chwilę, gdy z jednej strony będzie wolno, a z drugiej uznam, że to dla mnie bezpieczne, zaglądam wgłąb pamięci. Dziś znalazłem w niej ślad po czymś, o czym zamierzałem napisać już jakiś czas temu i postanowiłem, że to jest ten moment. Zapraszam na wycieczkę.
Inercja
Jest wczesny ranek, pierwszy dzień czerwca roku 2019. Kilka tygodni wcześniej, wraz z kolegami, robiliśmy inną wycieczkę: przez Niemcy, Czechy i Polskę w godzin kilka(naście). Przesiadaliśmy się wtedy z pociągu do pociągu w Węglińcu. Gdy więc planowałem nową trasę, Węgliniec wydawał mi się bardzo dobrym punktem startowym w kierunku Gór Izerskich i dalej, „za” Karkonoszami, aż w okolice Kłodzka.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem i owego wczesnego, czerwcowego poranka, najpierw wsiadłem w pociąg we Wrocławiu, a potem wysiadłem z niego w Węglińcu. Moim pierwszym celem na trasie były zapora i zamek w Leśnej, gdzie miałem dotrzeć po około 40 km jazdy.
Węgliniec jest zewsząd otoczony lasem i choć dziś tego nie widać, nazwa miejscowości nie bierze się z czapy, tylko z historii. Najpierw węgiel drzewny wypalano tu w mielerzach, a potem wydobywano w kopalni głębinowej, położonej nieopodal. Kopalnia zakończyła działalność w 1972 roku i pozostał po niej tylko staw i pomnik. I reportaż krótki. Owego dnia jednak o tym wszystkim nie wiedziałem – po prostu wsiadłem na rower i pojechałem na południe, wkrótce opuszczając las.
Pierwszą dużą miejscowością na trasie był Lubań. Ta myśl kołatała mi się w głowie przez jakiś czas, w miarę zbliżania się do miasta, aż w pewnym momencie zrozumiałem, co było nie tak. Otóż przez cały okres przygotowań i planowania miałem Węgliniec wkodowany jakoś i nie przyszło mi zupełnie do głowy tego kwestionować. Dopiero kilka kilometrów przed Lubaniem zrozumiałem, że w Węglińcu wysiadłem z pociągu, który… jechał do Lubania. Miłosiernie trasa nie wiodła w pobliżu dworca, a ja z kolei nie spoglądałem za bardzo w tamtą stronę.
Wiele godzin później okazało się, że ten błąd planowania zmienił przebieg wycieczki znacząco. Tymczasem jechałem dalej i po kolejnych 15 km dotarłem do pierwszej atrakcji – zapory w Leśnej.
Leśna
Dotarłem do niej malowniczą boczną dróżką, biegnącą północnym brzegiem Kwisy i zakończoną stromym zjazdem. Zapora, wybudowana w latach 1901-1905, robi naprawdę wrażenie. Różnica wysokości między podnóżem a koroną wynosi 36 metrów. Można powiedzieć, że „tylko”, bo do Soliny jej daleko. Jednak nie z rekordowej wysokości bierze się jej urok, a z wkomponowania w zbocza wąskiej w tym miejscu doliny. Choć jest tworem sztucznym, odniosłem wrażenie, że jest tu jakby na miejscu. Być może te z górą sto lat wrastania w krajobraz tworzy to wrażenie? Może to materiał, z którego jest wykonana? Cokolwiek by to nie było, ruszałem w dalszą drogę z odrobiną żalu, że nie zostanę tam dłużej.
Kolejną atrakcją miał być Zamek Czocha. Tu jednak sprawy się trochę pokomplikowały i nie udało mi się zobaczyć go z bliska. Wykładnia, przedstawiona przez obecnego tam owego dnia strażnika mówiła, że po pierwsze już samo zbliżenie się do zamku wymaga biletu, a po drugie z rowerem się nie da. To piękne miejsce, więc nie byłem szczęśliwy po wymianie zdań ze strażnikiem. Cóż… jeśli nie tym razem, to przecież można innym 🙂 Poza tym to nie był jedyny zamek na trasie tego dnia!
Ku górom
Po powrocie do Leśniej skręciłem w kierunku granicy. Droga pnie się tu w górę bardziej, niż można by było się spodziewać. Miłoszów – jeszcze płasko, granica – już nie tak płasko, Srbská – już całkiem nie. Ale to wszystko bez znaczenia – mówię sobie – bo góry to dopiero będą. Teraz za to jest trochę w dół, w kierunku Frýdlantu, jest uroczy czeski szynobus, który – przynajmniej dla mnie – mógłby być jednym z symboli tego kraju.
Frýdlant… z zamkiem w tym mieście zetknąłem się pierwszy raz wiele lat temu za sprawą mrocznej fotografii wykorzystanej przez nieistniejący już dziś serwis do układania puzzli on-line. Nie było jednak tak, że od tego czasu ten widok nie dawał mi spokoju i po prostu musiałem tam być. Nie – o zamku, widoku i puzzlach zapomniałem całkowicie aż do dnia, kiedy z kolegą Jarkiem pędziliśmy tędy na Zgorzelec. Wtedy nagle wszystko wróciło. Wróciło i zostało.
Dlatego też owego dnia czerwcowego chciałem, aby trasa prowadziła w pobliżu zamku. I nie był wcale mroczny i nie był jeszcze otwarty do zwiedzania. Za to w tym wypadku zwiedzanie zamku zaczyna się za murami i dzięki temu można się zakraść cichuteńko, krokiem pingwina, w butach z blokami pod spodem i nikt nie zauważy, gdy się robi zdjęcia.
No ale… droga jeszcze była przede mną daleka, więc nie zabawiłem pod murami długo, tylko ruszyłem w kierunku następnej atrakcyjnej atrakcji, czyli bazyliki w Hejnicach.
Turystyka rowerowa uprawiana solo, przynajmniej w moim wydaniu, przypomina tworzenie spisu treści. To jak przemierzanie przestrzeni i oznaczanie punktów zachwytu pinezkami z napisem „chcę tu wrócić”. Tak było, chyba najdotkliwiej, gdy pierwszy raz pojechałem do Szwajcarii Saksońskiej. Parę razy usiałem obejść się smakiem, bo organizacyjnie nie byłem przygotowany do pozwiedzania, a punktów zachwytu było wiele.
Tak było i tym razem, gdy nie zwiedziłem i zamku i bazyliki. Inną sprawą jest to, że zwykle jednak mam jakiś harmonogram. Jest jakaś założona średnia, którą należy utrzymać, żeby wrócić do domu przed nocą lub zdążyć na jakiś pociąg… A gdyby to tak olać? Gdyby zostawać w punktach zachwytu tak długo, jak się chce i dopiero wtedy jechać dalej? Hm…
Za Hejnicami jest pod górę.
– Część druga –