Wycieczka do Pilchowic z początku maja była dla mnie wspaniałym doświadczeniem, dlatego chętnie opowiadałem o niej, jeszcze zanim ukończyłem wpis na ten temat. Opowiadałem na tyle sugestywnie, że tydzień później zebrała nas się grupa, aby doświadczenie powtórzyć, jadąc podobną, ale nie identyczną trasą.
Nie robiłem przesłuchań kolegów, ale i bez tego wiem, że każdy z nas inaczej tego wyjazdu doświadczył i inaczej zapamiętał. Dla mnie było to odrobinkę perwersyjne w tym znaczeniu, że mieszała się w tym przyjemność z frustracją, zmęczenie i radość, i… pewnie jeszcze coś by się znalazło.
Uraz geograficzny
Umówiliśmy się w sobotę, o 7 rano, w Urazie. Na miejsce spotkania miałem z Wrocławia nieco ponad godzinę jazdy, zaś reszta grupy, z Trzebnicy i okolic – nieco mniej. Dzień miał być bezdeszczowy, ale z silnym wiatrem zachodnim. Czyli męczymy się tam i odpoczywamy w drodze powrotnej. Tak przynajmniej miało być.
Wiedząc, że czeka nas dystans rzędu 300 km, i że będę jechał z osobami znacznie lepiej wytrenowanymi, na spotkanie jechałem spacerowo. Przybyłem na czas i – jak się okazało – przed resztą grupy. Mogłem więc ich wjazd uwiecznić.
Po kilku zdaniach powitania ruszyliśmy dalej. Do Brzegu Dolnego i potem przez most na Odrze, jechaliśmy spokojnie, co bardzo mi odpowiadało. Trochę rozmów, jazda w parach, bez pośpiechu, pod wiatr, ale jeszcze nie tak silny o poranku.
Mariusz raczył mnie opowieściami o niedawnych treningach z Gerardem i nie tylko. Pod warstwą wypowiadanych słów, dostrzegałem w tych historiach jakby drugie dno… Ukryty komunikat głosił, że jadę z osobami, które mogą naprawdę sporo, gdy formuła jest treningowa lub wyścigowa. Zaraz za tym szło zapewnienie, że tu, oczywiście, jesteśmy na wycieczce i że na pierwszym miejscu jest radość z jazdy.
Po zmianach
Radość z jazdy można rozumieć różnie, tak jak różne są osoby i sytuacje. Czasem doznaje się jej, gdy z wysiłku świat traci ostrość, a funkcje życiowe sprowadzają się do kręcenia nogami i oddychania, bo na resztę zwyczajnie nie starcza już siły. Dla mnie radością jest wysiłek umiarkowany, czyli taki, przy którym zostaje jeszcze moc na obserwację otoczenia. Taki, przy którym dostrzegam przyrodę wokół. Czasem jest to uczący się właśnie latać ptak, czasem uciekający przede mną zając czy sarna, czasem po prostu wspaniały potencjalny kadr.
Jadąc w tej a nie innej grupie spodziewałem się czegoś pomiędzy i kilka chwil za Miękinią mogłem przekonać się, jak to się objawia w praktyce. To tam Mariusz zaproponował, aby jechać po zmianach, takich po około 2 km.
Początkowo nie było to dla mnie wyzwaniem, bo wiatr był boczny, lecz gdy skręciliśmy w kierunku Środy Śląskiej, utrzymanie na zmianie tempa kolegów było już dużym wysiłkiem. Z ulgą przyjąłem więc czerwone światło na obwodnicy Środy, a potem krótki odcinek prowadzący ścieżką rowerową do wsi Ciechów. Jednak po powrocie na szosę tempo ponownie wzrosło, a ja czułem już zmęczenie. Martwiło mnie to, bo przecież byliśmy ledwie na 60-tym kilometrze trasy, czyli jakoś w jej 20%!
Pod wiatr do Jawora
W Cesarzowicach zostałem trochę z tyłu, ale zaraz połączyliśmy się i ruszyliśmy dalej na zachód. Nie wychodziłem już praktycznie na zmiany, z czym nie czułem się do końca dobrze, lecz cóż było robić? Fakty mogą się nie podobać, ale są, jakie są.
Co by nie mówić o wietrze i narastającym zmęczeniu, odcinek prowadzący do Jawora przez Ujazd Górny i dalej przez Marcinowice, jest atrakcyjny krajobrazowo. Byliśmy tam akurat w końcowej fazie kwitnienia rzepaku i na początku okresu makowego. O tym, że okoliczności przyrody dostrzegali wszyscy, może świadczyć fakt, że co chwilę padało zdanie: „Pod Żmigrodem tego nie masz”, czy jakoś tak. Zaznaczam, że okolice Żmigrodu są jak najbardziej spoko! Chodziło w tym zdaniu o to, że są czymś znanym i codziennym, a Wzgórza Strzegomskie codziennością dla nas nie są.
Na podjeździe za Jenkowem odpadłem znów, przypominając sobie, że przecież tydzień temu tu wcale nie było tak pod górę… Wtedy jednak jechałem całą trasę swoim tempem, a ta jazda była dla mnie solidnym treningiem nawet, jeśli zdaniem pozostałych uczestników jechaliśmy spacerowo.
Wreszcie oczom naszym ukazał się Jawor i wyczekiwany odpoczynek na stacji benzynowej. Podjazdy miały się dopiero zacząć, a tymczasem ja czułem już ból w nogach i rosnące obawy, jak to dalej będzie.
Uraz fizyczny
Odpocząwszy ruszyliśmy dalej trasą, którą dobrze znałem. Paszowice, potem podjazd o jakieś 150 m w górę do Nowej Wsi (Małej). Na podjeździe zagotowałem się niemal dosłownie – w krótkim czasie temperatura i nachylenie drogi znacząco wzrosły. W efekcie, na którymś z etapów podjazdu musiałem się zatrzymać. Zdjąłem jedną – niepotrzebną już – warstwę odzieży i przy okazji złapałem oddech. To miłe, że Paweł zaczekał na mnie, choć mógł jechać dalej, z innymi. Czasem tego właśnie potrzeba najbardziej, żeby poczuć, że jesteśmy Grupą przez duże G… jakkolwiek by to nie zabrzmiało. Po tym było już trochę łatwiej na kolejnych podjazdach i zjazdach, z kulminacją między Lipą a Dobkowem.
W Świerzawie nie zatrzymywaliśmy się, w Sędziszowej też. Dopiero u góry, na skrzyżowaniu wśród rzepaków zaproponowałem foto-postój, żeby coś prócz śladu w Stravie zostało na cyfrze (dawniej – papierze). Humory dopisywały, pogoda też (nie licząc wiatru). Mariusz jeszcze na tym etapie nie komponował piosenek, ale anegdotami sypał jak z rękawa… a ja łapałem oddech.
Potem Sokołowiec i jego trzy pałace, z których znów wypatrzyłem tylko jeden. Następny był Rząśnik, gdzie wstrzymałem mentalnie oddech… Ufff – tym razem Garmin nie zrobił mi żadnego psikusa i po prostu działał jak należy. Za wsią dość stromo w górę, na najwyższy punkt na trasie. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że z przełęczy będzie ładny widok na Karkonosze. Okazało się, że nie – to nie ta przełęcz jeszcze, tylko następna. Koledzy czekali na mnie, ale gdy dojechałem od razu ruszyliśmy dalej. Miejsce nie wydało im się aż tak fotogeniczne, a ja nie bardzo miałem siłę protestować. W sumie, to wypadałoby podziękować, że nie powiedzieli na mój widok zwyczajowo: „No, odpoczęliśmy, to jedziemy dalej”, tylko jednak odpoczęliśmy razem. Jakieś 20 sekund…
Jadąc z dół regenerujemy się trochę tylko po to, aby za Czernicą wspiąć się odcinkiem o największym nachyleniu na całej trasie, w kierunku Strzyżowca. Podjazd ten reklamowałem jako atrakcję od początku wycieczki. Na miejscu okazało się, że koledzy już go znają z jednego z Maratonów Szosowych. Mogę sobie jedynie wyobrażać, jak wspaniała to była zabawa! Pamiętam, kiedy to było i to, że zdecydowałem się nie startować. Zawody te miały miejsce w czasie, gdy ja kończyłem swoją przygodę z Maratonami. Nie wiem, czy na zawsze, ale przerwa już trochę trwa i z pewnością jeszcze potrwa.
Na przełęczy już tylko marzę o tym, żebyśmy byli u celu, żeby odetchnąć dłużej, niż ledwie minutę. W tym stanie pomaga mi świadomość, że do celu już bardzo, bardzo blisko.
Dolina Bobru
Nim dotarliśmy nad Jezioro Pilchowickie, czekał nas jeszcze przymusowy postój. Legendarna już niemal spinka do łańcucha, która to lubi odpinać się Mariuszowi w najmniej oczekiwanych miejscach, przypomniała o sobie. Po szybkiej i skutecznej naprawie już bez przeszkód dotarliśmy do tablicy informującej, że oto wjeżdżamy do Parku Krajobrazowego Doliny Bobru.
A w parku był most kolejowy, zapora i nasze z Mariuszem opowieści o tym, co widzimy i czego nie widzimy. Obaj przygotowaliśmy się sumiennie do roli przewodników. Opowiedzieliśmy, co wiedzieliśmy o moście i samej kolei, o Ethanie Carterze, i o zaporze, i o wielkiej powodzi.
W restauracji przy tamie tym razem prawie nie ma ruchu, co zaskakuje mnie trochę, bo tydzień wcześniej nikt by nie odgadł, że po świecie grasują jakieś wirusy. Ale może lepiej milczeć na ten temat, niż mówić zbyt wiele. W każdym razie odpoczywamy i zjadamy coś z naszych zapasów. To mniej więcej połowa drogi. Mniej więcej, bo wracamy inną trasą, niż przyjechaliśmy.
Ruszamy. Kolejny jest Wleń, a potem dłuuugi podjazd przez Bystrzycę. Ze szczytu tego podjazdu będzie już tylko niżej i niżej. Kolejne podjazdy będą krótsze, a zjazdy dłuższe.
Do Legnicy
Mijamy Ostrzycę Proboszczowicką, dojeżdżamy do Proboszczowa i tam zatrzymujemy się pod sklepem. Powrót miał byś odpoczynkiem, bo wiatr miał pomagać. Tak się dzieje, w znacznym stopniu – gdy jedziemy bardziej na wschód, nie schodzimy poniżej 30-35 km/h, ale już gdy droga skręca na północ, prędkość spada.
Męcząc się więc trochę, docieramy do Pielgrzymki, skąd z kolei droga wiedzie do Złotoryi. Tu znów koledzy mówią, że znają drogę, ale tym razem z Pięknego Zachodu, na którym jechali trasę 500 km. Może dlatego instynktownie przyspieszają… To jest też już ten etap, gdy Mariusz komponuje piosenki. Może kiedyś wyda śpiewnik kolarski? Życie jest pełne niespodzianek.
Zjazd przez Jerzmanice-Zdrój jest szalony i przyjemny, a potem Złotoryja i już tablica, że do Legnicy tylko 18 km. Nie jechałem wcześniej przez Legnicę tak na wskroś, ale tego dnia ruch samochodowy był niewielki, więc spodziewaliśmy się, że przejazd przez miasto będzie komfortowy. W mieście prowadzi Paweł, bo ma trasę wgraną w Garmina i może ją śledzić na bieżąco. Ja lubię trochę zgadywać i z tego przyzwyczajenia nie przygotowałem się do roli przewodnika na ten odcinek.
Przejeżdżamy przez dawną stolicę województwa bez problemów i kierujemy się na Lubiąż, ale nie szosą 94, tylko bocznymi drogami, przez wsie.
Uraz psychiczny
Droga tu bywa nie najlepszej jakości, grupa nam się co jakiś czas rozrywa. To nie tylko sprawa różnic w formie, ale też i chyba zmęczenie, które jakoś tam na każdym z nas się odbija, nawet na najtwardszych. Co by nie mówić, mamy już ponad 200 km w nogach. Dwójka więc najpierw wnioskuje o bio-postój, który przekładamy parę razy, ale w końcu jest. Potem dwójka (nie pamiętam, czy ta sama), wyrywa się do przodu, ale musi czekać we wsi nie mając pewności, którędy dalej. Kolejne szykany to sekcja brukowa w Dąbiach, dziury w drodze do Kawic. Małe kluczenie w samych Kawicach. Wszystko to doprowadza do tego, że w Lubiążu dwie osoby oddalają się nie oglądając za siebie. Trzy osoby, w tym ja, zostają, jadąc wolniej.
Według oryginalnego planu mieliśmy jechać wspólnie do Urazu, gdzie się spotkaliśmy, ale proponuję kolegom, żeby pognali w swoją stronę już tu, niedaleko, a ja doturlam się do domu tempem wczasowicza. Nie mówią tak, nie mówią nie – myślą. W takim stanie dojeżdżamy do rozstajów, w Prawikowie. Okazuje się, że dwaj uciekinierzy czekają i witają nas emocjonalnymi słowami wyrażającymi dezaprobatę. Zapada decyzja, żeby tu się rozdzielić. Dzięki temu ja trochę odpocznę, a oni jeszcze sobie dopalą, jeśli im za mało. Dezaprobata pozostawia niesmak, ale szczerze dziękujemy sobie za wspólne kilometry i wyrażamy nadzieję na kolejną grupową przygodę.
Dopełnienie do trzystu
Gdy tylko się rozstajemy, siadam pod krzyżem, na schodkach. Krzyż stoi tu, obok rośnie lipa – to tak bardzo polskie. Jestem wrośnięty w tę ziemię bardziej, niż czasem mi się zdaje. Odkrywam to tym razem pod tym krzyżem, w cieple popołudniowego słońca. Ta lipa, kanapka z dżemem, słońce, zmęczenie w ciele i mrówki chodzące po schodkach nie całkiem świadome mojej obecności, a może mające ją gdzieś, bo przecież zaraz sobie pójdę. To wszystko do mnie przemawia. Mówi gdzieś do wnętrza, choć bez słów.
Tymczasem Mariusz trawi w sobie tę dezaprobatę i przemienia ją w waty. Ile tych watów było nigdy się nie dowiemy, bo ich nie mierzył. Wiem za to, że było ich na tyle dużo, że Paweł wyczerpał swój limit w Wołowie. Nastąpił więc kolejny podział grupy. Jej pozostała część pomknęła jeszcze do Prusic przez Pełczyn, aby dopełnić trasę do 300 km i wyczerpać się niemal w 100%. Wygląda więc na to, że jeśli nawet w Prawikowie komuś było za mało, to finalnie nawet nie przeszło nikomu przez myśl, że jest niedostatecznie zmęczony.
Kończę kanapkę, popijam wodą, wstaję spod krzyża i lipy, i wyruszam na swoje ostatnie kilometry, niespiesznie. Chwilę później widzę drzewo wystające znad morza rzepaku, ale gdy podchodzę szukając idealnego kadru, dostrzegam ule i pszczoły. One z kolei dostrzegają mnie, więc zawracam na szosę onieśmielony ich „serdecznym powitaniem”.
Jadę powoli przez Brzeg, Uraz… Przed Rakowem spotykam miejscowego psa, który ma swój pomysł na zwiedzanie świata i tylko chwile się przy mnie zatrzymuje. Widząc, że jem tylko jabłko, idzie dalej w swoją stronę.
Szewce, Kryniczno… To już idzie „z rdzenia”, jak mawiał mój kolega. Będzie 300? Tak. Jest, jest 300. I grupa Mariusza i ja, niezależnie, osiągamy cel dodatkowy, nieplanowany, żeby na liczniku była trójka z przodu. A kiedy następna wycieczka? I czy też z trójką z przodu? Kto wie – może już za parę dni!
Dziękuję
Informacje o trasie
Trasa dostępna na…
Stravie: https://www.strava.com/activities/3467893786,
Endomondo: https://www.endomondo.com/users/43083594/workouts/1527612188,
oraz Komoot: https://www.komoot.com/tour/185597085.
Zdjęcie okładkowe: Mariusz, pozostałe zdjęcia – jak w podpisach.
Wyrazy uznania i szacunku! Pozdrawiam. Michał.
Dziękuję i pozdrawiam 🙂