Ostatnio jeżdżę raz w tygodniu. To takie minimum, pozwalające mi myśleć o tym, jako czynności systematycznej. Oczywiście, że chciałoby się więcej! Mimo to, taki jeden raz w tygodniu to zadowalający rezultat gry priorytetów. Dodatkowo, z każdym tygodniem wydłużałem trochę dystans i tym razem postanowiłem, że czas przekroczyć po raz pierwszy w tym roku dwusetkę.
Na zachód!
Do drogi zbierałem się niespiesznie, wiedząc z góry, że tym razem nie ustalam sobie wewnętrznego limitu czasu i że trasa nie musi skończyć się w porze późnego, ale jednak obiadu, tylko może sobie potrwać do kolacji, choć słowo śniadanie też przemknęło mi przez myśl.
Czy wiedziałem, dokąd jadę? Hm… tak, choć początkowo nie chciałem się do tego przyznać przed samym sobą. Zainspirował mnie, nie pierwszy już raz, stravowy znajomy, który ot tak sobie wyszedł z domu i pojechał do Pilchowic. Skoro on może, to ja też! Cóż z tego, że ja nie przejeżdżam każdego dnia 100 km? Jak wiadomo, wszystko jest w głowie, a w mojej jest pamięć tego, co potrafię, więc sukces mam w kieszeni! Asekuracyjnie jednak planuję dojechać po prostu do Jawora i tam zdecydować, co dalej.
Start! Tak w okolicach 10-tej rano. Wiatr dziś północno-zachodni, słaby. Prawdopodobnie nie będzie ani za bardzo pomagał, ani też przeszkadzał. Jako że Jawor jest tylko moim pierwszym punktem kontrolnym, chcę tam dojechać drogę łatwą, w większości dobrej, bądź bardzo dobrej jakości. Jest sobota, relatywnie mały ruch na drogach, przez co spodziewam się czuć komfortowo jadąc DK 94 z Wrocławia aż do samej Środy Śląskiej.
Przez rzepaki
Lubię dzielić dystans na etapy. Jest to zresztą sposób „oficjalnie polecany” wszystkim, którzy mierzą się z dłuższymi trasami. Co to znaczy dłuższymi? Dla każdej osoby to co innego. Może dla Ciebie długa trasa ma 33 km, a może 999 km? Niezależnie od tego – dzielenie pomaga. Mój drugi etap rozciąga się od Środy Śląskiej do Jawora. Wjeżdża się tu już w teren pofałdowany, a na tych fałdach rośnie między innymi rzepak. Jadę spokojnie, nie narzucając zbyt wysokiego tempa i rozglądam się. Przy okazji uczę się szukać ciekawych kadrów. Przy zmieniającym się z każdą sekundą krajobrazie zapewne coś przegapiam, ale nie wszystko! Kawałeczek za Jenkowem wjeżdżam w najbardziej północną część Wzgórz Strzegomskich i od razu rzuca mi się w oczy widok przykuwający uwagę – pasy zieleni i żółci, przydrożne drzewa i, oczywiście, szosa!
Dalej przeprawa przez wzgórza. Przewyższenie to około 50 m. Jadąc, zachodzę w głowę, jak to możliwe, że gdy jechałem tędy pierwszy raz w życiu, wydawało mi się, że to jest trudny podjazd… Najwyraźniej wiele się zmieniło, bynajmniej nie w ukształtowaniu terenu. Gdy już jestem na szczycie, otwiera się przede mną widok na Równinę Jaworską. Znalazłem tę nazwę teraz, pisząc. Patrząc w dół ze wzgórza myślałem bardziej praktycznie – „Jawor jest w dolinie, więc teraz będzie zjazd, potem drugi, potem jeszcze kilka kilometrów płasko i odpoczynek”.
Pozostając w trybie wyszukiwania kadrów, zauważam samotne drzewo wśród pól. Pomyślałem, że ma potencjał, jeśli dysponuje się czymś bardziej długoogniskowym niż to, co mam przy sobie. Nie zatrzymuję się. Trochę z powodu ogniskowej, trochę z powodu lekkiego uczucia głodu. Nie chcę zużywać na tym etapie własnych zapasów, tylko posilić się czymś kupionym na stacji benzynowej, a własne zostawić na czarną godzinę.
Postój robię nie za długi, nie za krótki – taki, aby bezstresowo zjeść i się napić. Mają płyn dezynfekujący, ale nie potrzebuję. Mnie interesuje raczej, że mają wegańskie hot-dogi i sok z agrestu.
Pierwszy Park
Kolejny odcinek wyznaczam sobie przez Park Krajobrazowy „Chełmy”, do Świerzawy. Z Jawora wyjeżdżam tak, jak na Bolków, ale potem, w Paszowicach, nie skręcam, tylko prosto przez wieś zmierzam ku górom. Oficjalnie to Pogórze Kaczawskie. Zaraz na granicy Parku znajdują się leśne parkingi, a na nich całkiem sporo osób. Przy tej pogodzie wielu ludzi korzysta z możliwości rekreowania się, odkąd zakazy zostały poluzowane. Nawet nie są zamaskowani. Przez chwilę zastanawiam się, dokąd zmierzają, ale wkrótce wszystko się wyjaśnia, bo widzę strzałkę do Groty Pustelnika. Jest tam też więcej atrakcji – dla MTB-owców! Dalej w lesie ukryty jest kompleks singletrackowy Radogost, obejmujący łącznie niemal 3 km ścieżek. Nie znam, bo jestem niemal wyłącznie szosowy, ale brzmi ciekawie.
Wspinam się przez las. Podjazd nie jest uciążliwy, może dlatego, że w cieniu drzew jest chłodno. Potem już łąki i pola i zjazd do wsi Lipa. Za Lipą wąska, niedawno remontowana droga przez łagodną przełęcz, do Dobkowa. Mam za sobą 92 km, a cały ten odcinek pokryty był dobrymi asfaltami. Jeśli nawet były jakieś wyjątki, to tak nieznaczące, że nie zapamiętałem.
Etap kończę pod kościołem w Świerzawie. Nim jednak tam dotrę, nieoficjalny objazd. Nieoficjalny, bo oficjalnie znaki mówią: „Nie, nie pojedziesz pan tędy na Złotoryję”. Wszystko za sprawą remontu mostów na Kaczawie. Jeden, w Sędziszowej – to już za Świerzawą – remontowany był, gdy jechałem tu poprzednim razem. Wtedy udało się na paluszkach, z rowerem pod pachą, przemknąć koło stróża. W sumie dobrze, że nie w bród… Teraz w remoncie jest most na górnym krańcu miejscowości. Objazd, znany lokalesom, prowadzi wąskimi asfaltami, pod wiaduktami nieczynnej obecnie linii kolejowej. Linia czynna była przez 101 lat, do 1996 roku. W roku 2019 rozważano plany jej rewitalizacji. Czy zostaną zrealizowane? Trzymam kciuki!
Wulkan – nie wulkan
Dalsza droga prowadzi przez Krainę Wygasłych Wulkanów. Z naukowego punktu widzenia nie można już mówić o wulkanach, tylko o wzgórzach pochodzenia wulkanicznego. Lubię naukową precyzję. Doskonale też rozumiem, że więcej osób chce zobaczyć wulkan, niż wzgórze pochodzenia wulkanicznego. Ostrzyca jest więc sprzedawana jako wulkan, przyciąga turystów i zachwyca niezależnie od tego, czym formalnie jest. Wyżej dzielę się znalezionym w sieci linkiem do pięknie ilustrowanej relacji ze zwiedzania Szlaku.
Moja trasa wiodła ze Świerzawy, przez Sędziszową, do Sokołowca, gdzie skręciłem w lewo, pod górę. We wsi moją uwagę przykuł pałac. Nie udało mi się do niego zbytnio zbliżyć, ponieważ znajduje się na ogrodzonym terenie. Na szosie nie znalazłem punktu, w którym byłby widoczny w całej okazałości, więc trochę zawiedziony, że zdjęcia nie będzie, pojechałem dalej. Teraz wyczytałem (czym dzielę się powyżej, w linku), że w tej niewielkiej wsi są aż trzy pałace, z czego jeden wspaniale odremontowany, a dwa w stanie rozpadu.
Kraina Wygasłych Garminów
Jadąc w górę wsi, grzebałem sobie w mapie, co ją mam w garminie. Być może zagrzebałem za daleko, bo urządzenie odmówiło dalszej współpracy i mimo prób resetowania po dobroci, nie było skłonne działać więcej tego dnia. Cóż… najwyraźniej rozpadające się pałace sprzed wieków podziałały jakoś magicznie i doprowadziły do rozpadu garmina. Co było robić? Ponieważ chciałem, aby został po mnie jakiś ślad, nawet jeśli jest to ledwie ślad GPS, włączyłem w telefonie funkcję oficjalnego śledzenia mnie. Zawsze to lepiej, niż żeby telefon musiał mnie śledzić po kryjomu.
Nawyk jest jednak nawykiem, więc co jakiś czas zerkałem na pusty ekran licznika… I wtedy przyszła mi do głowy myśl, że przeszedłem na wyższy poziom wolności! 🙂 Pierwszym awansem było wybranie się na rower. Drugim założenie, że nie ma znaczenia, o której wrócę do domu, a teraz byłem jeszcze wyżej! Mając telefon ukryty gdzieś głęboko, jadę nie wiedząc jak szybko, ile mam tych watów, nie wiedząc, która jest godzina, ani ile jeszcze przede mną kilometrów! Cały świat stoi przede mną otworem! Uśmiechnąłem się więc i przyspieszyłem.
Z Sokołowca droga wiedzie coraz stromiej, przez Rząśnik i jeszcze stromiej, serpentynami przez las, ku przełęczy. Z niej widok na Karkonosze! Tego dnia było mgliście, więc ledwo je było widać, mimo niewielkiej przecież odległości.
Park Krajobrazowy Doliny Bobru
Z przełęczy w dół – Janówiek, Czernica, Niele… a nie! Hamuję dość gwałtownie, bo po lewiej widzę w pędzie tablicę „Strzyżowiec” i ta nazwa mi coś mówi. Tak – prawdopodobnie jest skrót, z pominięciem Nielestna. Spojrzawszy na mapę zawracam i w górę…
Obie miejscowości dzieli niespełna 2 km, na odcinku których najpierw podjeżdża się o prawie 100 m, a potem zjeżdża z tym, że podjazd jest bardziej stromy od zjazdu. Trwa to krótko, ale wrażenia mocne!
Ze Strzyżowca jadę chwilę w kierunku Jeleniej Góry, po czym skręcam w prawo, w wąską dróżkę (w bardzo dobrym stanie) i już jestem w Parku Krajobrazowym Doliny Bobru.
Jego główną, choć nie jedyną atrakcją turystyczną jest Jezioro Pilchowickie. Droga prowadzi serpentynami w dół, przez przepiękne o tej porze łąki. Szczególnie łakomie zerkam na jedną z nich, usadowioną w płytkiej, krętej dolince, z kilkoma zagajnikami wokoło. Nie udaje mi się jednak wypatrzeć takiego kadru, w którym nie byłoby żadnej porzuconej opony od ciągnika. Nie wiem, dlaczego tak obrodziło oponami akurat w tej części Parku.
Po paru chwilach droga zagłębia się w las i między drzewami zaczyna błyskać tafla jeziora, a potem też widać w prześwitach stalową konstrukcję. Wreszcie ukazuje się ona w pełnej okazałości.
Most w grze
Konstrukcja zbudowana w latach 1905-1906 jest obecnie nieużywana. Ostatnie połączenie prowadzące przechodzącą po nim linią kolejową znaleźć można w rozkładzie jazdy z 2016 roku. O moście było jednak głośno niedawno za sprawą plotek o jego wysadzeniu przez Toma Cruise’a. Potem żartowano, że Mission Impossible 7 może skupić się przecież na próbie wykolejenia wrocławskiego tramwaju, ale… więcej o tym, że coś było, a może nadal jest na rzeczy możecie przeczytać w artykule pod tym linkiem.
Ale to nie jedyne przedsięwzięcie medialne, w którym bierze udział ów most! W 2014 roku miała miejsce premiera gry Zaginięcie Ethana Cartera. Jako sceneria posłużyły właśnie te okolice – jest w niej i most i pilchowicka zapora! Widać to już w pierwszej minucie rozgrywki, prezentowanej na przykład tu.
Zapora
Od mostu droga wiedzie ku zaporze. Po drodze mijam nieczynną stację kolejową, która dziś służy za miejsce odpoczynku i parking. Ludzi widzę wielu. Większość przyjechała samochodami, ale są też rowerzyści, a nawet dwie różne grupy motocyklistów. Czuję się zrośnięty z rowerem i nie zamieniłbym go dobrowolnie na inny pojazd, lecz przyznaję, że w tej scenerii motocykle, zwłaszcza takie – cruisery, robią wrażenie i pasują do całości bardziej, niż kombi w dizlu. No ale to moje zdanie.
Jest i zapora. Aby do niej dojechać, pokonałem 125 km w czasie około 6 godzin, wliczając postoje konsumpcyjno-fotograficzne. To moja pierwsza wizyta w tym miejscu i jestem pod wrażeniem. W zasadzie mogę powiedzieć, że wszystko, co zobaczyłem w Parku Doliny Bobru zrobiło na mnie wrażenie. Konstrukcja zapory przywodzi mi na myśl tę, którą widziałem w zeszłym roku w Leśnej. Zbierając informacje do wpisu dowiedziałem się, że to nie przypadkowe wrażenie, bo obie zaprojektował ten sam inżynier. Pozwolę sobie jednak nie przepisywać tu wszystkich faktów i ciekawostek dotyczących zapory i jeziora. Jeśli ktoś chce pogłębić swoją wiedzę, proponuję zacząć od tego filmu. Autor przygotował się sumiennie i myślę, że może to być dobry punkt wyjścia.
Czas wracać
Przy zaporze zjadłem, wypiłem, zaplanowałem dalszą drogę i… czas było jechać. Na powrót do domu za dnia szansy nie było, lecz nie martwiło mnie to zupełnie – byłem przygotowany.
Pierwsze kilometry po odpoczynku prowadziły wzdłuż Bobru, do Wlenia. To malownicze miasteczko, dość niezwykle położone. Tym razem jednak nawet nie zaglądałem do centrum, lecz od razy skręciłem w kierunku Złotoryi. Wspinaczka przez wieś Bystrzyca jest męcząca, ale rekompensuje to krajobraz, przynajmniej ten wiosenny – szosa prowadzi obok strumienia, dolina jest początkowo dość ciasna i pełna zieleni, potem zaś rozszerza się, gdy wjeżdża się najgęściej zabudowaną część miejscowości. W końcu droga wyprowadza na przełęcz, skąd ponownie moim oczom ukazała się Ostrzyca – tym razem o wiele bliższa.
Przejeżdżam niemal u jej stóp. A gdyby tak podjechać, potem podejść i z niej obejrzeć zachód słońca? Nie, nie decyduję się – do domu nie wiem dokładnie jak daleko, ale ponad 100 km. Proboszczów, Pielgrzymka, Jerzmanice, Złotoryja… Mijam te miejscowości w ciągu kolejnej godziny jazdy i już jestem w zasadzie poza granicą gór.
Odcinek ze Złotoryi do Jawora jest w pierwszym fragmentem trasy z na tyle złym stanem nawierzchni, że odczuwam to jako wyraźny dyskomfort. Od czasu, gdy byłem tu ostatnio, około 10 lat temu, w zasadzie nic się nie poprawiło, a przynajmniej takie jest moje subiektywne wrażenie.
Poprawia się dopiero przed samym Jaworem i niemal w tej samej chwili zza chmur wygląda słońce. To jeszcze nie zachód, ale klimat końca dnia już czuć – w długich cieniach i ciepłych barwach.
Do Jawora docieram po 19-tej i tradycyjnie – uzupełniam zapasy wody i kalorii.
Zmierzch
Horyzont zamykają mi w tej chwili wzgórza za Marcinowicami. Oglądam się co jakiś czas patrząc, jak tam ze słońcem. Czy już zachodzi? Czy daje to spodziewane efekty? Docieram do podjazdu, mijam to samotne drzewo, o którym myślałem rano, że potrzeba by długiej ogniskowej. I wtedy zaczyna się spektakl. Ukryte dotąd słońce zaczyna wyłaniać się ze szczeliny między chmurami, nisko nad horyzontem. Zatrzymuję się tuż przed szczytem, porzucam rower i wchodzę na skarpę przy drodze. Jest… widok wart wysiłku. I jakże ogromne szczęście, że to dzieje się nie 15 minut wcześniej, nie 15 minut później, tylko właśnie teraz, gdy jestem na wzgórzu. Gdy robię zdjęcia, przynajmniej dwa samochody zwalniają i z okna wysuwa się ręka ze smartfonem. Bo coś warto sfotografować, skoro ktoś inny to robi.
Stoję tam póki słońce nie znika za horyzontem. Cóż z tego, że będę trochę później w domu? I tak zastanie mnie noc, a zachód jest tu i teraz 🙂
Gdy widowisko jest zakończone, ubieram się cieplej i jadę dalej. Przecinam te charakterystyczne dla wieczoru pasma zimnego i ciepłego powietrza, ułożone naprzemiennie, według sobie tylko znanego wzoru. Niebo za mną czerwienieje stopniowo. Po kilku minutach zjazdu jestem w Jenkowie. Rano urzekły mnie tu warstwy zieleni o żółci. Teraz oglądam się za siebie, żeby zobaczyć, jak te same drzewa prezentują się na tle wieczornego nieba. I zatrzymuję się. Czy można to przepuścić? Pozwolić tak sobie przeminąć? Nie!
Ciemność zawsze nadchodzi
Okres od maja do lipca w naszych szerokościach geograficznych ma w sobie to coś. Wieczory tak długie, że niemal przechodzą w świty. Nie tak ewidentnie, jak dalej na północy, ale jednak czuć, że zachód jest taki nie całkiem. Gdy przejeżdżałem nad A4, niebo wciąż było koloru wina. Resztki blasku pozostawały na nim jeszcze i po 22-giej, gdy już byłem blisko miasta.
Wracając do Wrocławia, wybrałem najkrótszą drogę: przez Kulin, Rakoszyce, Budziszów i Skałkę. Gdy jechałem tak w ciemnościach, miałem refleksję, że nocą jedzie się bardziej głową, niż nogami. Ruchy są jakby automatyczne i tylko umysł pracuje, wyławiając z ciemności odcienie, kształty, żeby trzymać się drogi, żeby nie wjechać w dziurę, żeby nie zderzyć się z jakimś zwierzęciem.
Pełen takich i innych refleksji przemierzałem ostatnie kilometry, zerkając czasem na łunę pozachodową. Myślę jak by to było wznieść się, i lecąc na północ patrzeć, jak kolory wracają, aż do chwili, gdy znalazłbym się w strefie polarnego dnia.
Światła miasta przegoniły i refleksje i łunę, zastępując ją sztucznym światłem latarni. Przygoda skończona, po mniej więcej 13 godzinach od jej rozpoczęcia. Zmęczony i rozemocjonowany wracam do domu.
Dziękuję.
Informacje o trasie
Trasa dostępna na…
Stravie: https://www.strava.com/activities/3428118174,
Endomondo: https://www.endomondo.com/users/43083594/workouts/1523324999,
oraz Komoot: https://www.komoot.com/tour/183982593.
Nietypowe wskazania kadencji i mocy wynikają z przełączenia się na telefon po wygaśnięciu garmina 😉