Po paru tygodniach przerwy, wybrałem się znów w trasę. Tym razem dalej od domu, bo przez chwilę można było podróżować swobodnie. Jako cel obrałem Geograficzne Centrum Katalonii.
Plan
Przeglądając internety i mapę, stworzyłem sobie cudowną wizję, w której mówię do aparatu w pięknych okolicznościach przyrody, zupełnie bez tremy, choć to pierwszy raz. Potem tworzę z tego materiał wideo i podbijam serca wszystkich spragnionych rowerowej Katalonii. Jak to często bywa, jeśli plan nie jest dokładny, a i przygotowania nie całkiem poczynione, dochodzi do konfrontacji z rzeczywistością i śmiała wizja opatrywana jest pieczątką „nie tym razem”. Tak się właśnie stało. Pozostanę więc przy tradycyjnej formie przekazu, czyli słowo pisane plus zdjęcia.
Klątwa leniwej zimy
Co więc poszło nie tak? Najprościej mówiąc – nie przepracowałem zimy. Wytyczając trasę przed komputerem mierzyłem w cele osiągalne jesienią, czy też w grudniu, w czasie Festive 500. Gdy wsiadłem na rower, „nagle” okazało się, że jakoś bardziej się męczę po tej przerwie, że góry wydają się bardziej strome, a kilometry mijają wolniej, niż miały to robić. Cóż… Ponieważ nie poddaję się łatwo, jechałem mimo wszystko zaplanowaną trasą, tyle że towarzyszyły temu chwile zwątpienia i jęki na podjazdach. Powtarzałem też sobie, że gdy wiosna zagości już na dobre na świecie, podjemę wysiłek nadrobienia zimowych braków.
Przez góry i doliny
Zapewne zdarzyło mi się już wspomnieć, że w Katalonii niewiele jest miejsc płaskich. Nie powinno więc być zaskoczeniem, że jej punkt centralny leży nie tylko „gdzieś w górach”, ale na wyraźnym grzbiecie Serra de Pinós. Równie dobrze mógłbym tę opowieść rozpocząć…
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, na szczycie sięgającym chmur, była sobie róża wiatrów, znacząca środek Katalonii. Któregoś razu pewien śmiałek postanowił dotrzeć tam, mając do dyspozycji rower i dziesięć godzin.
Najpierw udał się do znamienitego miasta Igualada, od ponad tysiąca lat rozwijającego się nad brzegami rzeki Anoia, potem wspiął się aż do Castellfollit del Boix, wsi, której początki sięgają jeszcze dalej w przeszłość, gdyż położony tam zamek pojawił się w źródłach pisanych już w 967 roku. Następnie wąską i krętą doliną rzeki Grevalosa zjechał do Castellar i Aguilar de Segarra, mających rónie długą historię (w którymś odcinku wrócę na dłużej do wątku historycznego).
W owych miejscowościach do dzis toczy się donkiszotowska walka z wiatrakami. A bez metafor – prawie na każdym domu zobaczyć można transparent manifestujący sprzeciw dla budowy elektrowni wiatrowych w tej okolicy.
Dalsza droga wiodła w góry Serra de Castelltallat. Po kilkunastu kilometrach wspinaczki, strudzony podróżnik posilił się pod krzyżem na rostajach. Odpocząwszy, ruszył dalej przez piękną krainę, by następnie podziwiać kościół i rzepaki w Prades. Wreszcie, po czterech i pół godzinie podróży, przyszło mu zmierzyć się z największym wyzwaniem – podjazdem w Pinós. Tu, na odcinku 3,5 km musiał wspiąć się o niemal 250 m w górę. I tak oto, wycieńczony, po pięciu godzinach od wyjścia z domu, dotarł do celu i tu bajka się kończy.
Róża wiatrów
Ruszałem na tę wycieczkę bez wcześniejszego studiowania dostępnych źródeł. Wiedziałem tylko, że takie miejsce jest, że jest tam jakiś kamień i tyle. Nie wiedziałem w szczególności, że wspinaczka na górę jest tak wymagająca, choć to akurat dobrze. Dzięki temu nie miałem pokusy, aby zawrócić przed dotrciem do celu.
Środek Katalonii oznaczony jest kamienną różą wiatrów, której pochodzenia nie udało mi się ustalić. Znalazłem tylko informację, że kilka lat temu cały teren uprzątnięto, różę odrestaurowano i dodano parę ławek i stołów.
W dniu mojej wizyty pogoda nie całkiem dopisała i widoki były marne, jednak z łatwością mogę sobie wyobrazić, że przy czystym powietrzu można tu spędzić długi czas, wpatrując się w horyzont. Północny widnokrąg w całości zajmują Pireneje, a po przeciwnej stronie wiele pasm niższych gór z dominacją Montserrat. Lecz to wszystko innym razem, bo chcę tu jeszcze wrócić, wcześniej trenując sumiennie podjazdy.
Powrót do epoki kamienia
Siedząc tak sobie w środku kraju zbierałem siły na powrót. Już teraz najchętniej zakończyłbym dzień, a przecież byłem właśnie w najdalszym punkcie od domu. Westchnąłem więc tylko, podniosłem się i ruszyłem w dół. Zostawiając za sobą okrągły kamień, pomyslałem, że to dziwne, że przez wszystkie lata swojego życia w Polsce, nie byłem nigdy w Piątku, gdzie wypada środek kraju, a środek Katalonii odwiedziłem w pierwszych miesiącach mojego pobytu. Tak jakby moja niemal dziecięca ciekawość świata obudziła się na nowo wraz ze zmianą otoczenia 🙂
Mimo sporej odległości, droga powrotna była łatwiejsza. Wybrałem trasę przez Calaf, bo znałem ją już całą i wiedziałem, jak rozkładać siły. Poza tym chciałem na swojej mapie wbić jeszcze jedną pinezkę „byłem tu”.
Tym razem chodziło o pamiątkę historyczną naprawdę starą – Dolmen Trzech Króli (od trzech księstw, nie od Mędrców ze Wschodu). Jest to pochodzący z około 1200 r p.n.e. grobowiec, odkryty przez archeologów w 1964 roku. Niestety, ktoś już go wcześniej odkrył i gdy naukowcy ujrzeli znalezisko po raz pierwszy, większość świadectw przeszłości była dawno rozgrabiona. Na szczęście ostała się sama konstrukcja, oraz kilka zębów i fragmentów naczyń. W promieniach popołudniowego słońca głazy i całe wzniesienie, na którym się znajdują, miały w sobie coś szczególnego. Coś, co sprawiło, że patrzyłem na nie dłuższą chwilę, myśląc, jak świat mógł wyglądać ponad trzy tysiące lat temu. Jak się wtedy żyło zwykłym ludziom, z czym musieli się mierzyć, jak wyglądał krajobraz wokół nich… Może kiedyś będzie możliwe coś takiego, o czym pisze Orson Scott Card w „Badaczach czasu” i zajrzymy w przeszłość? A może zostanie to na zawsze tylko bajką, a my będziemi mogli tylko snuć domysły, wróżąc ze starych naczyń i zębów.
Wiatraki i do domu
Kilka kilometrów dzieli grobowiec sprzed tysiącleci od farmy wiatraków z początku tego wieku. Takiej farmy, przeciwko której protestują mieszkańcy Castellar i Aguilar de Segarra. Czy lubię ten element krajobrazu? Hm… Przyzwyczaiłem się. Te wiatraki stały już, gdy pierwszy raz odwiedziałem Katalonię i dla mnie są tu one od zawsze. Czy chciałbym, aby jeden z nich stał blisko mojego domu? Szczerze – nie wiem, mam mieszane uczucia. Chyba wolę ich widok, niż widok dymów, który znam z dzieciństwa spędzonego w okolicach Wałbrzycha. Wolę świst potrzetrza w ich wielkich ramionach, od charakterystycznego zapachu, jaki pozwalał mi bezbłędnie odgadnąć, że nocny pociąg wiozący mnie w Beskidy wjechał właśnie do Gliwic. Najchętniej wybrałbym miejsce bez wiatraków i bez dymu. Czy da się?
I co dalej? Dalej Igualada i mozolne pokonywanie ostatnich podjazdów bardzo zmęczonymi już nogami. W domu padam bez sił. Dochodzę do siebie ponad dobę. Po co się tak męczyć? Czy warto było? Oczywiście! Co więcej – zamierzam to powtórzyć.
Dziękuję.