Wirusogeneza
Od pięciu tygodni kręcę (się) w kółko. Tak, to przez wirusa, a konkretnie przez restrykcje w poruszaniu się z jego powodu. W weekendy jestem zamknięty w granicach administracyjnych gminy mojej i sąsiednich, że tak pozwolę sobie na polski przełożyć tutejsze realia. Wiosną, gdy tu zakazy były takie same jak dziś, albo i większe, cieszyłem się względną wolnością w Polsce. Teraz jestem tu i trochę z zazdrością obserwuję znajomych na Stravie, którzy bardziej swobodnie mogą przemierzać kilometry. Niektórzy po kilkaset dziennie, ech. Czy bym się zamienił? Hm… pozostanę jednak w Katalonii, przynajmniej na razie 🙂
Ze względu na kształ tych administracyjnych podziałów, najbardziej otwartym dla mnie kierunkiem jest teraz południe. Dlatego też w niedzielę 15 listopada wytyczyłem sobie na mapie trasę z kilkoma wariantami i trochę z obawą ruszyłem. Trasa była „posklejana” ze znanych mi odcinków – bez premier, ale nowa w tym sensie, że nigdy dotąd nie przejechałem jej w takim kształcie.
Na drugim rondzie spotkałem przyczajony patrol policji lokalnej, pilnującej, aby nikt nie przekraczał granicy samochodem. Bez podania dobrego powodu podróżowanie w weekendy jest jeszcze bardziej ograniczone, niż uprawianie sportu na powietrzu. Mnie to jednak nie dotyczyło po pierwsze dlatego, że jechałem rowerem, a po drugie dlatego, że nie przekraczałem granicy. Przynajmniej nie w tym miejscu.
Dzień był słoneczny, listopadowo chłodny. Okej – listopad w Katalonii nie jest tym miesiącem „jesiennej deprechy”, jaki znamy z Polski, ale chłód występuje w niektóre dni. Przy tej pogodzie u góry jest niebieskie, na dole sporo brązowego. Oraz to szare, po którym jechałem.
Kwestia podejścia
Kolejne jakieś tam emocje przeżyłem przy Sant Sadurní, gdzie przejeżdżałem do sąsiedniej „gminy” (municipi). Rozglądałem się co chwilę, czy nie ma gdzieś radiowozu, ale nie, nic. Gdybym był kotem, to przez kolejnych kilka kilometrów miałbym zjeżoną sierść na grzbiecie, ale ponieważ nie jestem, a przy tym miałem kask, nie było po mnie nic widać.
Momentem ulgi był skręt z głównej drogi w prawo, w kierunku gór i zarazem z powrotem do domu. Co prawda było to tak samo za granicą municipi, jak przed skrętem, ale poczucie, że już się nie oddalam od domu, zmieniejszyło trochę napięnie. Gdy się nad tym teraz zastanawiam, dostrzegam pewną niekonsekwencję – będąc w PL byłem jakoś „odważniejszy”, niż tu. Czemu? Może przez ogólne poczucie absurdu po tym, jak zamknięto lasy? Może przez potencjalnie niewygodne pytania, co ja tu robię? Skąd się wziąłem na rowerze w koszulce Sers…e Tr-ze… jak to się czyta? W każdym razie tu podchodzę do sprawy bardziej serio.
Wąskie dróżki
Środkowa część mojej pętli prowadziła głównie wąskimi drogami, pomiędzy małymi miejscowościami, a gradienty były duże. Trochę się zdyszałem, nie powiem. Jechałem w miarę spokojnym tempem, choć nie na pełnym luzie. Pora już była popołudniowa, a ja nie chciałem zbyt długo zmarudzić w drodze i wrócić przed końcem dnia. Jako że to trasa sklejana, to parę razy nadłożyłem drogi, bo tu i tam skręciłem gdzie indziej, niż zamierzałem. I to w zasadzie wszystko w kwestiach emocji towarzyszących mi w środkowej części pętli. Jeśli sądzicie, że trzymam asa w rękawie i na ostatnich kilometrach wydarzyło się nie wiadomo co, to… nie, nic z tych rzeczy. Do końca obyło się już bez wydarzeń i tylko dwa jabłka pożarłem na finiszu, żeby nie było, że całą drogę woziłem je bez sensu.
Powtórka
Tydzień później sytuacja przedstawiała się tak samo, jeśli chodzi o to co i gdzie wolno. Nie wymyślałem więc koła, bo miałem już gotowe z poprzedniego razu. Tym razem jednak wyznaczyłem sobie dodatkowy cel. Taki oczywisty, można by rzec – „to samo, ale szybciej”!
Przygotowałem się do tego technologicznie i po kilku minutach rozbiegu przydusiłem mocniej i patrzyłem na garminiu, jak się zmienia moja pozycja względem tej z poprzedniego tygodnia. Nie powiem, żebym jechał na 100%, ale starałem się utrzymywać wysiłek dość wysoko. Moja przewaga nad Przemkiem z poprzedniej niedzieli szybko urosła do 4 minut. Pozytywnie mnie to zaskoczyło, bo trasa zaczynała się od zjazdów.
Zaniedbałem przez te rywalizacyjne emocje nawadnianie i zasilanie zaczęło mi padać po około trzech kwadransach. Rzuciłem się na bidon, ale spustoszenie się już dokonało i na przełęcz znaczoną krzyżem przydrożnym wjechałem trochę zniszczony.
Prawo zachowania sumy błądzeń
Kolejne kilometry to powiększanie przewagi nad samym sobą, ale przede wszystkim dzięki temu, że nie błądziłem, lecz gładziutko zmierzałem do celu. W szczytowym momencie wyprzedzałem sam siebie o prawie 20 minut! I… wtedy mnie podkusiło, żeby sprawdzić, czy ta szutrowa droga, którą to wypatrzyłem na google maps będzie dobrym skrótem do domu. Nie była. Szybko okazało się, że nie podjadę na szosówce tej szutrowej ścianki i że znów będę zdzierał bloki na kamykach. Finalnie, na nieudany eksperyment zyżyłem całą wypracowaną wcześniej przewagę i pożerając na ostatnich kilometrach jabłko trochę sobie plułem w brodę. Na szczęście nie był jeszcze koniec emocji na ten dzień.
Legenda
Jakiś czas temu Strava zmieniła model biznesowy i postanowiła zabrać trochę funkcji z darmowej wersji serwisu i zacząć odcinać kupony dzięki płacącym abonament. Jak to czasem przy takich okazjach bywa, rozgorzała internetowa burza, a specjaliści od PR zalecili zadbanie większe o tych, którzy płacą. Tak przynajmniej wyobrażam sobie genezę nowej funkcji „lokalna legenda”. Jeśli dobrze rozumieim ideę, to lokalną legendą zostaje się, jeśli przejedzie się jakiś segment trzy razy w ciągu 90 dni, uzyskując czas lepszy, niż inni w tym okresie. Jest to więc coś, co teoretycznie może się szybko zmieniać i daje większe szanse zaistnienia komuś, kto nie łyka KOMów na śniadanie.
I właśnie to stało się moim udziałem w wyniku powtórki niedzielnej pętli. Zaistniałem więc sobie i była to całkowita niespodzianka! Przyjemna.
Po raz trzeci
Niepostrzerzenie minął kolejny tydzień i znów nastała niedziela. Chyba można zaryzykować stwierdzenie, że limit kreatywności wyczerpałem w poprzednich dniach tygodnia, bo tym razem nie tylko pozostałem przy tej samej trasie, ale też i tym samym celu, czyli „to samo, ale szybciej”.
Policja stała na rondzie? Stała. Wyprzedziłem sam siebie już na zjazdach? Wyprzedziłem. Zapomniałem o piciu wody? Zapomniałem. Spaliłem się na podjeździe pod krzyżem? Spaliłem. Słowem – wszystko odfajkowane, można jechać do domu. W nagrodę, odcinek drugi, „niepunktowany”, jechałem już spokojniej. Ach… no i nie skusiłem się na żadne skróty! Pożerając więc jabłko na ostatnim kilometrze, byłem ukontentowany. Pozycja lokalnej legendy utrzymana, a nawet ugruntowana. Ciekaw jestem swoją drogą, czy można zostać jakąś mega-legendą? Jeśli tak, to przychodzi mi na myśl ktoś, kto na ten tytuł zasługuje, ale nie powiem, kto to taki 😉
Na luzie
W kolejną niedzielę mocno wiało i mówili, że jeśli ktoś nie musi, niech z domu nie wychodzi za bardzo. Nie wyszedłem za bardzo.
W piątą niedzielę uwięzienia zapragnąłem się nie zmęczyć. Niemęczenie się jest spoko. Jedziesz sobie i nie męczysz się. Można tak godzinami. Z tym że jednak mnie podkusiło… Nie wytrzymałem spokojnego tempa na podjeździe pod przełęcz z krzyżem, dzięki czemu awansowałem na pozycję 1108 na całym podjeździe i 467 na finale. To tyle w temacie KOMów. Pozostaję więc przy tytule lokalnej legendy do wiosny zapewne, gdy wyjadacze z pierwszych 466 miejsc wyjdą z domów na rower.
Epilog
Wieść gminna głosi, że w najbliższy weekend można będzie już bardziej oddalać się od domu, co zamierzam zrobić. Mogę więc podsumować sobie ten czteropak, lub – ładniej – tetraptyk: ponad 200 km, 6 jabłek, 4 razy pod krzyżem, 1 podkuszenie szutrowe, dwa tytuły lokalnej legendy. I to by było na tyle tym razem, ale nie jest to raczej ostatnie słowo na ten rok! Przede mną po pierwsze najbliższy weekend, a po drugie Rapha Festive 500!
Dziękuję.