Początek
Ileż to już razy zaczynałem? Już sporo słów, ułożonych w zgrabne wpisy wyszło spod hm… się mówi „spod mojego pióra”, ale przecież tylko klikam. Może więc – „ułożonych w zgrabne wpisy wyklikłem”? I myśl, żeby je jakoś układać w kolekcję dostępną, gdy ktoś chce, też już nie jest nowa.
Ileż to już razy zaczynałem? Lewy but – klik, odepchnięcie… prawy… Celuję blokiem prawie jak Matt Stephens (dawniej w GCN) i w drogę, gdzieś. Lepiej, żeby gdzieś, gdzie drogi wąskie lecz gładkie. A czasem też i bez drogi. Byle jechać i czuć, że własną siłą przemieszczam się przez przestrzeń i czas.
Okazją, aby zacząć może być cokolwiek. Iskra, co zapala, kropla, co przepełnia czarę, lub inny wirus. Tak wyszło tego roku, że początek sezonu naznaczony jest zmianą, która doraźnie każe jeździć solo lub w parach, a w dłuższej perspektywie – któż to wie, co może przynieść?
Przestrzenie przemierzam zwykle w pojedynkę lub w grupie osób mniej lub bardziej związanych z Szerszeniami z Trzebnicy. Dlatego wymuszona samotność na szosie aż tak mnie nie boli. Cieszę się, że póki co jeszcze wychodzić można, choć i na ten temat przecież zdania są podzielone.
A więc zaczynam. Po prostu od tego dnia, od tej trasy. Bez dalszego czekania na odpowiedni moment, czy odpowiednio spektakularny przejazd. Nawet mimo tego, że w czasach zarazy moja ulubiona formuła Bilet w jedną stronę, nie ma racji bytu i każda trasa zaczyna się i kończy w tym samym punkcie mapy.
A więc zaczynam. Kolejny raz wpięty w bloki, powoli rozgrzewając się i wydostając z miasta, które jest i domem i ograniczeniem, które znika, ustępując miejsca wolnym przestrzeniom, gdy tylko znikają za plecami ostatnie zabudowania.
Mierząc się, oglądając wykresy i liczby, za punkt odniesienia obieram od jakiegoś czasu rok 2017. Wtedy jeszcze startowałem w wyścigach, ale już większego znaczenia nabierały dla mnie po prostu wycieczki (choć wymagające). Wtedy też, jeśli owym liczbom wierzyć, byłem w formie szczytowej, co jednak jeszcze może się zmienić, na lepsze – ma się rozumieć.
Gdy więc teraz jadę zostawiając za sobą Krzyżanowice wiem, że nie jadę po osiągi. Potrzebuję zrobić parę lekkich tras, zanim obudzę się po zimie i będę gotowy na większe, śmielsze wyzwania. Jadę wyrobić normę, którą ustaliłem sobie na co najmniej 150 km tygodniowo, ale przede wszystkim jadę do lasu.
Pojedynczo lub w parach
Jest sobota, bardzo marcowa. W kalendarzu już wiosna, czas już za chwilę letni, drzewa kwitnące zdobią kwieciem i wonią puste parki… No właśnie nie – parki w teorii powinny być puste, ale nie są. A już na pewno nie są puste okoliczne szosy. Tuż za miastem widzę kolarza wracającego z trasy, parę zakrętów dalej kolejnego. Jadą pojedynczo, czyli – zgodnie z normą. Potem – dość długo nic, aż do Dobroszowa, gdzie spotykam dwóch zawodników, którzy proponują mi dołączenie się.
Ha! W normalnych warunkach przyjąłbym koło z podziękowaniem i może nawet trasę zmienił mając dobre towarzystwo? A tak… warunki normalne nie są i trzy osoby są już tłumem przekraczającym masę krytyczną i nie tylko nie są dozwolone, ale też nie czułbym się komfortowo. Bo może ja już zarażam? A może oni, nie wiedzą, co czynią? W efekcie – mówię nie słowem i gestem. Retrospektywnie mam ochotę im wyjaśnić, dlaczego, że wirus, że przepis, ale – minęło, pomknęli.
Zresztą już za paręset metrów okazuje się, że mój pomysł na trasę nie jest zbieżny z ich planami. Moja doga do Białego Błota (gdzie chcę wjechać w las), prowadzi zygzakiem, żeby nabić co najmniej 50 km zanim osiągnę cel. Oni jadą prosto, ja skręcam na Kępę, Zaprężyn…
Jest ciepło. To chyba pierwsza tak wiosenna sobota. Wiatr niezbyt dokucza, nawet jeśli trochę spowalnia. Zupełnie inaczej, niż tydzień wcześniej, gdy każdy metr był walką.
Drogi raczej puste, przynajmniej jak dotąd samochodów niewiele. Co się zaś tyczy rowerzystów to… Czy ja widziałem w Węgrowie Staszka, Arcyszerszenia, jadącego solo? Hm… minęło sporo czasu od naszego ostatniego spotkania. Na drodze wymieniliśmy pozdrowienia, ale czy to był on i mnie nie poznał, czy może jednak był to ktoś inny? Nie zawróciłem sprawdzić.
Lasy, lasy…
Odcinek z Rzędziszowic do Złotowa jest chyba coraz większym dramatem, jeśli chodzi o nawierzchnię. Tym razem przejechałem tylko jego część, bo w Ludgierzowicach skręciłem w kierunku Oleśnicy, a potem, za Strzelcami, na Twardogórę. Tu zaczynają się lasy, które tak lubię, i które postanowiłem tego dnia odwiedzić. Bartków, Białe Błoto i tu – odcinek leśny, bezasfaltowy, który odkryłem poprzednim razem i który, choć krótki, zachwycił mnie.
To raptem dwa kilometry, ale jest tu leśna polana, jest staw z małym molo (nie podjeżdżałem, bo były tam 3 osoby, więc tego, wiecie), cisza, ptaki, żywiczne zapachy… słowem – wszystko, co w przyzwoitym lesie. A na drugim końcu drogi jest Bukowinka. Niby powrót do cywilizacji, ale tak nie do końca. Do dziś pamiętam, jak z Tomkiem i… z kim jeszcze, zapomniałem, byłem tam pierwszy raz w życiu. Powiem tak – dla mnie, odcinek z Malerzowa do Grabowna Wielkiego jest po prostu piękny. Sielankowy krajobraz z sielankową wsią, a przez całość prowadzi sielankowo wąska szosa o wciąż dobrej, a miejscami bardzo dobrej, sielankowej nawierzchni. 😉
Dalej na Złotów. Taki przynajmniej miałem zamiar, żeby tym razem nie jechać w kierunku Łazów Wielkich i drogi Trzebnica-Milicz, ale przez Złotów właśnie, i Czeszów, wracać już do domu. Ale… odkąd wiem, że na szosówce można nie tylko po szosie, widok leśnych dróg odchodzących to w lewo (mniej), to w prawo (bardziej), wydawał mi się tak kuszący! Walczyłem z tym! Minąłem ze trzy, ale czwartej uległem.
I w ten sposób odkryłem dla siebie kolejny odcinek bardzo specjalny. Droga, jak na załączonym obrazku, jest miękka, pokryta ubitym igliwiem i plątaniną korzonków, utrzymujących piasek w ryzach. Dzięki temu nawet opony 25 mm trzymają się dobrze i można napawać się, ile wlezie!
Z końcem lasu kończy się promocja na przejezdność. Najpierw jest odcinek bezdroża, a potem już nietrzymany w ryzach piasek, na drodze wijącej się między stawami hodowlanymi. Są tacy, którzy by przejechali – ja zsiadłem i spacerkiem dotarłem do końca pisaku i pierwszych zabudowań Czeszowa. Po drodze – pupy łabędzi zanurzających w toni całe szyje, w parach. Kaczki tworzyły nielegalne zgromadzenia. Nie zdążyłem wyjąć aparatu. No dobra – nie chciało mi się.
Czas wracać
Czeszów to nie był dla mnie koniec trasy, ale koniec atrakcji. Powrót do domu po jakże przyjemnej odskoczni od betonu, asfaltu i zamknięcia w murach, w czasach wirusa był tym, czego potrzebowałem. Kilometrów wyszło mi 111, więc całkiem przyzwoicie i w nogach czułem.
Wrocław, od lat moje miasto, ma parę charakterystycznych punktów wertykalnych, widocznych z daleka. Przyjemnie je zobaczyć z Trzebnickich Wzgórz i zjechać z nich w dolinę Odry, a potem patrzeć, jak są bliżej i bliżej, jak miasto rozrasta się na horyzoncie, aby w końcu mnie wchłonąć i na swój miastowy sposób otulić krajobrazem, tym razem stworzonym przez ludzi. Krajobrazem, w którym jesteśmy w tych dniach, tygodniach, a może i na dłużej, uwięzieni. Nie wiem, jak Wy, ale ja mam przeczucie, że gdy to już minie, na wszystkich drogach wylotowych z miasta, szum gum i terkot bębenków w piastach będzie słyszalny w ilości takiej, jakby to łąka pełna świerszczy była, a nie szosa.
Dziękuję
PS. Numerki w Stravie: https://www.strava.com/activities/3380197467