Tylko bez szaleństw
Po odrobinę szalonej trasie sprzed tygodnia, o której może kiedyś napiszę, postanowiłem tym razem się nie forsować, zmieścić się przed zmrokiem i takie tam dyrdymały.
Za cel obrałem sobie Montmell, czyli taką „fajną górę”, którą widziałem już wcześniej kilka razy, przejeżdżając bliżej lub dalej. Tym razem chciałem być najbliżej, jak się da na szosówce.
Pierwsze około 40 km nazwałbym „dojazdówką”, bo drogi już znałem, podjazdy nie są tu wymagające i gdyby nie silny wiatr, można by uznać, że w zasadzie to taka rozgrzewka. Pod koniec drugiej godziny wjechałem w teren dla mnie dziewiczy i górzysty.
Serra Llarga i Pinedes Altes
Serra Llarga to nie są góry wysokie, lecz szosa jest wąska i poprowadzona narowiście, od -12 do +13% nachylenia. Gdy tylko zniknęły mi z pola widzenia zabudowania i otoczyły mnie drzewa, zaroiło się nagle od zaparkowanych samochodów i powłóczących nogami ludzi. Cóż to? Ach! Grzyby! Prawdopodobnie rydze, o których już wiem, że lubią się z sosnami piniowymi, a to one w większości składały się na las, przez który jechałem.
Szosa wije się tu przez kilka kilometrów, wznosi się, to znów opada, łącznie nabierając około 150 m wysokości. Powietrze przepełnione jest zapachem sosen i innych roślin, których w większości nie potrafię nazwać. Przy tym wietrze i październiku podjazdy nie są bardzo męczące, jak zapewne w pełni lata. Przy tym trzymam się postanowienia, aby się nie forsować. Po drodze robię sobie nawet postój na pierwszą kanapkę. Gdy docieram na najwyższą z przełeczy na tym odcinku, mój cel, jest już o wiele, wiele bliżej!
Żywa woda
Przeprawa przez góry kończy się na Plana d’Aiguaviva, czyli w Kolinie Żywej Wody. No dobrze – tłumaczenie nazw własnych zwykle nie jest dobrym pomysłem, ale jest kilka takich, które wydają mi się szczególnie warte, aby jednak jakoś je ugryźć. Skręcając w lewo na skrzyżowaniu widzę kobietę fotografującą coś. Zgaduję, że chodzi o plantację winorośli. Aparat dobry, widok niezbyt spektakularny… może więc to zdjęcie użytkowe, które zdobić będzie jakąś stronę, reklamę, czy folder? Obecność fotografki wyostrza mój wzrok w poszukiwaniu czegoś szczególnego i nie mija minuta, gdy znajduję. Po raz pierwszy jestem w Katalonii jesienią i pierwszy raz w życiu widzę też czerwień liści winorośli! Jedno pole „normalne”, drugie w jesiennej szacie.
To jest chyba kwintesencja eksploracji. Przynajmniej dla mnie. Możliwość przeżywania zachwytu pierwszych razów. To uczucie, gdy pierwszy raz otwiera się przed Tobą widok na dolinę. Pierwsze spojrzenie ze szczytu, albo pierwszy raz, gdy czujesz zapach rozgrzanych jałowców, albo – tak jak tu – pierwsze jesiennie czerwone winnice. Coś, co dla lokalesów jest codziennością (corocznością), widziane pierwszy raz zyskuje szczególny smak i miejsce w pamięci. Po tej krótkiej kontemplacji opuszczam wioseczkę Aigaviva i jadę dalej w swoją stronę.
Coraz bliżej
Kilkaset metrów za miejscowością można wybrać, czy przejechać w pobliżu Montmell od północy, czy od południa. Wybieram to drugie, bo oznacza to, że będę najbliżej tych gór, jak to tylko możliwe asfaltami. Tuż przed skrzyżowaniem, gdzieś przede mną, między drzewami, miga na chwilę droga, która z tej perspektywy zdaje się prowadzić pionowo w górę. Oczywiście, że to takie wrażenie tylko. Taki, „skrót kamery” – cytując pewnego komentatora sportowego. Jednak, gdy niespodziewanie zaczyna się zjazd, awansem czuję w nogach, że każdy metr w dół trzeba będzie odpracować.
Zatrzymuję się na jeszcze jedno zdjęcie. W kadr wkradli mi się jacyś krosowcy. Mniemam, że zabłądzili, bo ryczą silnikami „dyskretnie”, na ile to w ogóle możliwe, przemykają skajem czyjegoś pola i rozkręcają obroty dopiero po chwili, na „legalnej” drodze. Do głównego celu wycieczki zostały stąd tylko 3 kilometry.
Przełęcz z procentami
Zaraz potem zaczyna się już na serio pod górę, co przyjmuję z ulgą, odrobinę może perwersyjną. I gdy tak jadę już jakiś czas stromo, nie ukrywajmy – na ostatnim przełożeniu, widzę znak: 13% w dół. Przez kolejne metry mielę w głowie to, co widziałem, w takt obrotów korbami. 1-2-3… No bo tak: znak wygląda, jakby było w dół, ale przecież jest w górę. 4-5-6… Może więc on już zapowiada 13-procentowy zjazd? 7-8-9… Ale z takim wyprzedzeniem? 10-11-12… To może to jednak podjazd 13%? 13-14-15… Skoro tak, to o ile trudniej będzie, skoro już teraz przełożenia się kończą? I tak do taktu i tak dalej, aż do kolejnego zakrętu. Za nim procenty stają się dobrze widoczne i nie jest to jednak zjazd.
Radę dałem i na górze przystaję i uwieczniam. Uwieczniam górę (Puig de la Talaia, 861 m) i początek zjazdu, który jest brutalniejszy od tego, którym podjechałem. W opisach internetowych znalazłem liczbę 17% i tyle też widnieje na znaku przy zjeździe. Na YT znalazłem za to filmik, którego autorzy wymęczają z górą 20%. Jest więc co jechać i nie mam żalu, że jadę ten odcinek w dół.
Stolica Montmell
Planując trasę, śledziłem drogi w tym rejonie i postanowiłem jechać przez miejscowość La Joncosa del Montmell. Tu muszę się przyznać do pewnej słabości: oglądając współczesne mapy cyfrowe, często nie potrafię poprawnie ocenić skali, choć zwykle jest gdzieś narysowana na ekranie. W tym przypadku objawiło się to tym, że ową miejscowość wyobrażałem sobie jako jakiś rodzaj niewielkiego, ale jednak kurortu, u stóp pięknych gór. Rzeczywistość jest odrobinę inna. Góry – owszem – są piękne, ale z tym kurortem przesadziłem w swych wyobrażeniach. Populacja miejscowości liczy około 130 osób, a jej rozmiary od końca do końca to może z kilometr. Ale… jest publiczny basen i „strefa sportowa”! Żyć nie umierać!
Przejechawszy przez wąskie uliczki wracam na szerokie drogi i jadę w dół, ku morzu, jednak tylko po to, aby zawrócić ku górom sąsiednią doliną.
Test na uczynność
Wkrótce po rozpoczęciu podjazdu widzę kolarza prowadzącego rower. Pytam go, czy wszystko w porządku, na co odpowiada, że spoko, tylko złapał kapcia i co prawda ma dętkę, ale… nie ten rozmiar. Przez chwilę ważę w głowie, czy oferować mu swój zapas, bo może by mieścił się w zakresie rozmiaru, czy też nie? Ostatecznie uznaję, że ja też mam inny, życzę powodzenia i ruszam w górę.
Zastanawiam się chwilę, jak dostanie się do domu, ale potem o tym zapominam, bo widoki i rozważania o tym, gdzie dalej jechać zaprzątają teraz bardziej moją głowę.
Jedną z opcji jest skręcić w prawo, tak jak pierwotnie zaplanowałem i jechać przez wioseczkę Bonany (Dobry Rok). Wtedy poznałbym co prawda nowy odcinek drogi, lecz dalej, już do końca trasy, jechałbym wyłącznie znanymi szosami. Z tego względu kusi mnie, aby poszukać innej wersji, skoro jeszcze tak wczesna pora.
Robię sobie postój w miejscu z ładnym widokiem i jedząc jabłko przeglądam mapy.
Ma(p)nipulacja
Mam mapę w garminie, mam mapy.cz. Obie one odwzorowują jakoś tam rzeczywistość, lecz ja oglądam Googla, między innymi dlatego, że pokazuje on numery dróg, także bardzo lokalnych. Wyszukuję więc sobie, że drogą TV-2141 mogę zagłębić się w nieznane góry, a potem, wybierając TV-2015 opuścić je, a dalej… się zobaczy.
Jak postanawiam, tak robię. Wspomniana droga TV-2141 jest uroczo wąska i wspina się łagodnymi zakrętami w górę. Robię sobie jeszcze jeden postój na kanapkę, ponownie sprawdzam na mapie, czy aby na pewno jadę tędy, którędy chciałem, po czym wpinam się i jadę, napawając się widokami.
Jest jednak coś, co powoduje uczucie dyskomfortu. Przy szosie pojawiają się słupki, oznaczające kilometry, przy czym za każdym razem liczba jest mniejsza. Zapytacie: „I cóż w tym dyskomfortującego?”. W zasadzie nic, bo przecież każda droga tak ma, ale… Znacie to uczucie, gdy jakaś część umysłu stara się wysłać komunikat, że pakujecie się w tarapaty, a cała jego reszta robi wszystko, żeby tego nie wiedzieć?
5 km: Jadę w górę. Nawet nie jest tak stromo. Ruch na drodze mały. Ściślej – nie widziałem jeszcze ani jednego samochodu, odkąd na nią wjechałem.
4 km: Chyba gdzieś w pobliżu tej przełęczy, którą widzę na horyzoncie, powinno być skrzyżowanie z drogą TV-2015.
3 km: Czemu tu nie ma żadnych domów?
2 km: Powinienem już chyba widzieć gdzieś tę drugą szosę. Powinna trawersować stok góry, która jest już przecież tuż przede mną.
1 km: Hm. Nic tu nie ma, ale jest trochę w dół, może więc skrzyżowanie jest gdzieś w dolinie, za zakrętami i dlatego wciąż niczego nie dostrzegam?
0 km…
Ważne pytania
No i co teraz? To moment na pytania głęboko filozoficzne:
— Czy jestem Człowiekiem, Który Zawraca?
— Czy drobne przeciwności losu są powodem, aby porzucić marzenia i szukać drogi łatwiejszej?
— Czy mam dość sił i doświadczenia, aby podjąć niespodziewane wyzwanie?
I najważniejsze:
— Czy kamienie będą duże i ostre?
Ryzykuję!
Pierwsze metry to drobniutki szuterek, jak marzenie. W dole horyzont zamyka morze, a ja tu w górach, nad lasami…
Sielanka nie trwa długo. Już dwa zakręty dalej stan drogi nie pozwala na jazdę szosówką. Prowadząc rower w górę, starając się utrzymać równowagę w butach z blokami, postanawiam, że na następne wycieczki będę miał w plecaku lub sakwie lekkie trampki. Nawet, jeśli zaplanowana trasa prowadzić będzie wyłącznie asfaltami. Ta przecież też miała nimi prowadzić, a to, po czym teraz idę mozolnie, to droga TV-2015, nieprawdaż? Nie, nieprawdaż. Sprawdzam. Garmin pokazuje koniec drogi na kilometrze 0 i dalej pusto. Czeskie mapy też nie pozostawiają złudzeń. Czemu więc dałem się zwieźć Googlowi? Do dziś nie wiem.
Cóż, że po szutrze!
Czy się niepokoję, wściekam, albo rozpaczam? No właśnie nie. Jestem trochę tym sam zaskoczony, ale jestem całkiem spokojny. Na skrzyżowaniach tak samo wyglądających dróg zatrzymuję się tylko po to, aby sprawdzić, która z nich jest prawdopodobnie tą właściwą i idę lub jadę dalej, zależnie od tego, czy akurat jechać się da. Otacza mnie piękno, nie ma cywilizacji, ni zasięgu.
Na tej usłanej kamieniami trasie czeka na mnie nie tylko wysiłek i niewygoda, ale też i atrakcje, oraz odcinki nadające się do jazdy na oponach 25 mm. Do atrakcji zaliczam ruiny zamku Castell de Saburella, o którym nie wiem wiele, poza tym, że stał już tu w roku 1229, więc trochę czasu zleciało. Nie podchodzę pod same ruiny – przejeżdżam tylko w pobliżu delektując się tym, że jadę po trawie i liściach. Generalnie, im niżej, tym droga jest wygodniejsza i bardziej kompatybilna z rowerem szosowym, co nie znaczy, że nie spinam się i nie pocę, bo ani gleby nie chcę zaliczyć, ani najechać na coś ostrego.
Bida w bidonie
Powoli jednak zaczyna dawać o sobie znać inny problem. Planując przejazd liczyłem sobie jakoś zużycie wody i planowałem jej tankowanie w wioskowych studniach. Studnie we wsiach, zwykle znajdujące się gdzieś niedaleko kościoła, są w Katalonii czymś, na czym w zasadzie można polegać. Słowo „studnia” może być tu trochę mylące, bo są to kraniki wystające gdzieś z muru, albo będące częścią celowo zbudowanego ujęcia. Nie wykluczam, że dawniej faktycznie w tych miejscach były studnie, ale dziś są to krany. Co ważne, z wodą zdatną do picia. Wszystko pięknie się więc układa, jeśli się nie utknie gdzieś na odludziu, gdzie ani wiosek, ani kościołów, ani studni. A to właśnie stało się moim udziałem. Dodatkowo, kran, który spotkałem w poprzedniej miejscowości, nie działał, choć wyglądał na prawie nowy.
Cóż jednak było robić? Przedzierałem się przez dolinę, w kierunku widniejącej coraz bliżej na mapie miejscowości. Ponieważ dolina była głęboka i kręta, nie widziałem jeszcze żadnych zabudowań, nawet z daleka. Popijałem wodę małymi łykami, oszczędzając. Czasem dawało się jechać, czasem trzeba było iść. W pewnym momencie, gdy droga zeszła już na dno doliny… cud! Prawie jak pustynny podróżnik się ucieszyłem, bo oto przed sobą ujrzałem połać zielonej trawy i mokrą ziemię! A kawałek dalej ujęcie wody dla zwierząt hodowlanych, których już lata całe tu chyba nikt nie widział. Zatankowałem, napiłem się i radośniej, choć nadal ostrożnie, ruszyłem dalej.
Niewiele ponad kilometr dzieliło mnie od upragnionej wsi, gdzie liczyłem na asfalt, gdy poczułem, że jedzie mi się jakoś tak… miękko. Zsiadam, sprawdzam – tak, kapeć. I myśli: jak dobrze, że dopiero teraz. Jak dobrze, że nie podzieliłem się zapasem z anonimowym kolarzem.
Cywilizacja
Szedłem więc, prowadząc rower i rozglądałem się za miejscem, gdzie mógłbym wygodnie rozłożyć się z rzeczami. Wkrótce dotarłem do studni/ujęcia, zrobiłem co trzeba i nawet luksusowo mogłem umyć ręce. A chwilę później – cywilizacja – wieś Vallespinosa, a w niej znów uczciwa szosa! Dawno nie cieszyłem się tak bardzo na widok jakiejś miejscowości.
Zaraz za wsią, na skrzyżowaniu, kusi droga na skróty. Ale mówię sobie: nie! Na dziś już dość eksperymentów! Poza tym, nie mam kolejnej dętki, gdyby coś poszło nie tak na szutrze.
Cudowna lekkość szosy
Asfaltowa piękność wije się wąską wstęgą ku przełęczy, jak się później okazało, najwyższej na trasie. A ja, choć to wspinaczka, czuję lekkość. Po ośmiu kilometrach dróg kamienistych, jazda asfaltem wydaje mi się czymś cudownym, niemal wypoczynkiem! Delektuję się tym, jak bardzo mój rower zgrywa się z gładkimi nawierzchniami, jak zdaje się nic nie ważyć w porównaniu z ciężarem wcześniejszej przeprawy.
Wspinam się więc przez las, a potem jeszcze trochę przez pola, aż otwiera się przede mną widok rozległy, późnopopołudniowy.
Do celu jeszcze nie wiem ile dokładnie, ale teraz czas odcinać kupony. Trasę ułożyłem sobie tak, żeby ostatnią sekcję, gdy bedę najbardziej zmęczony, jechać z wiatrem, tego dnia dość silnym. Zjeżdżam więc, daję się nieść! Kolejnych 50 km to poczucie swobody, pędu i też tej szczególnej radości na myśl, że wraca się do domu.
Złota godzina
Nie wybieram drogi najbardziej oczywistej, omijającej góry. Nie – chcę jeszcze raz się w nie zagłębić, przejechać przez kilka z ulubionych miejsc. Chcę przebić się jeszcze przez pasma równoległych gór: Serra de Queralt, Serra de Pinyol, Serra de Fontfregona… Po przejechaniu jednego, odsłania się kolejne i następne. A szosa raz prowadzi między nimi, równolegle, to znów przeskakuje przez przełęcz, lub wąską doliną strumienia. A w każdej dolinie cienie coraz dłuższe.
Teraz już nie ma niespodzianek i trudnych pytań – jest znana trasa, którą niemal z pamięci mogę opowiedzieć co do zakrętu. Przez przełęcz, w prawo, trawersem, w lewo i na dno kotliny. Tam, w ostatnich promieniach dnia La Llacuna. Przy studni w lewo. Dwa progi zwalniające, a potem ogień: 40-50 km/h w dół, szerokimi łukami, w kierunku widocznego na horyzoncie Montserrat. I dalej, dalej… W kolejnej kotlinie kolejna miejscowość, jak śliwki zapadające się w powierzchnię ciasta. A potem ostatnia tego dnia przełęcz, na którą wjeżdżam w chwili, gdy słońce chowa się za górami.
Robię zdjęcie i gnam dalej, żeby szybkie zjazdy pokonać jeszcze w świetle gasnącego dnia, a w ciemności przejechać tylko ostatnie kilometry, na których pędzić i tak za bardzo nie ma jak.
Trasa już prawie ukończona, zmrok zapada szybko. Już teraz jadę spokojnie, z poczuciem spełnienia. Dzień pełen przeżyć i niespodzianek właśnie się kończy. Mógł potoczyć się na tysiące sposobów, ale potoczył się właśnie tak. Dopisała pogoda, szczęście, zdrowie i rower. Po takim dniu marzę tylko o odpoczynku, jednocześnie wiedząc, że jutro będę wpatrywał się w mapę, zdjęcia, przeżywając to wszystko ponownie. A potem może jeszcze raz, analizując nowe warianty, kolejne kombinacje dróg znanych i jeszcze nieodkrytych. I wreszcie nie wytrzymam i znów wskoczę na szosę, aby doświadczać wszystkich tych rzeczy, które milionom takich jak ja nie pozwalają usiedzieć spokojnie na sofie, nawet przy dobrej lekturze.
Dziękuję.
Informacje o trasie
Trasa dostępna na…
Stravie: https://www.strava.com/activities/4185984224,
Endomondo: https://www.endomondo.com/users/43083594/workouts/1629769059,
oraz Komoot: https://www.komoot.com/tour/271723115.