Od owej niedzieli minęło już tysiące kilometrów. Przynajmniej dla Mariusza. Dla mnie, gdy piszę te słowa, również dzień ten odległy jest o tysiące kilometrów z tym, że geograficznie.
Rozgrzewka
Edka spotkałem na rogatkach miasta. We dwóch poturlaliśmy się powoli do Urazu, który już prawie zasłużył na miano tradycyjnego miejsca zbiórek. Przynajmniej przy wyjazdach, w których Trzebnica łączyła się z Wrocławiem. Przy tym tempie, dość spacerowym, mogliśmy po drodze podziwiać zajączki w Zajączkowie i inne takie.

Parę minut po nas przed kościół w Urazie zajechali Mariusz, Paweł i Henryk. Sławka tym razem nie było z powodu, którego z perspektywy odległej nie pamiętam. Nie zabawiając w miejscu zbiórki długo, ruszyliśmy na zachód, przez pola i lasy, do Wołowa. Nie wiem który raz w tym roku pokonywałem leśny odcinek do Radecza. Za każdym razem jednak tak samo wydawał mi się piękny i tak też było tego dnia. Nie jest mi łatwo przywołać dzieś dialogi toczące się między nami, mam jednak nieodparte wrażenie, że w tym lesie, na gładkim asfalcie, mówiliśmy o… Jeśli przysłowia mówią prawdę, to zapewne Gerard miał wtedy czkawkę lub coś w tym guście. Innymi słowy – choć nie był z nami ciałem, to duchem jak najbardziej.

Pierwszą atrakcyjną atrakcję stanowiły stawy koło wsi Wrzosy. Stawy piękne, okoliczności przyrody również niepowtarzalne na tyle, aby ustanowić tam park krajobrazowy i rezerwaty przyrody. W towarzystwie urzymujących dystans społeczny kaczek i łabędzi, spędziliśmy tam pierwszy postój, po czym ruszyliśmy dalej, w kierunku Ścinawy. Tam, jeszcze przed mostem, mieliśmy spotkać znajomego Mariusza, którego imienia nie zapamiętałem i chyba nie tylko ja. Ponieważ jednak nie ma pewności, że jest człowiekiem, może to nie jest problem. Wtedy jednak był dla nas kimś, kogo dopiero spotkamy i kto jeździł już jakieś tam tysiące. Mariusz chyba się przejmował się obiecaną znajomemu godziną spotkania, bo trochę podkręcał tempo i gdy już się spotkaliśmy, wspomniał o spóźnieniu.

Żelazny Most
Teraz już w komplecie, ruszyliśmy dalej, południowym brzegiem Odry. Ten odcinek był dla nas wszystkich nieznany i okazał się chwilami dość upierdliwy – a to sekcja brukowa, a to nierówności… W końcu jednak, koło miejscowości Mleczno, wjechaliśmy na w pełni cywilizowaną drogę. Stąd było już widać naszą główną atrakcję – Żelazny Most. Jeszcze dzień wcześniej wiedziałem o nim tyle, że jest i że intrygował mnie od dawna, gdy patrzyłem na mapy. Dopiero rozmowa z Mariuszem skłoniła mnie do dokształcenia się, przez co – między innymi – wiedziałem czego się spodziewać, gdyby udało nam się wjechać na górę. Nie wszyscy uczestnicy wycieczki wiedzieli, co się święci, co jeszcze bardziej skłaniało mnie, abyśmy poszukali wjazdu na szczyt wałów.

Od pomysłu do realizacji droga okazała się niedaleka, ale za to pod górę i po szutrze, a dalej po piachu. Niemniej, powoli, wdrapaliśmy się szosówkami prawie na sam szczyt, dopiero ostatnie metry pokonując pieszo. I oczom nam ukazał się widok… no… niepowtarzalny. Zachodzi podejrzenie, że nie mieliśmy prawa tam być, ale byliśmy i widzieliśmy i choć jest to atrakcyjność wyszukana, to zdecydowania warto było. Choćby przez kontrast między krajobrazem po obu stronach wałów. A także dlatego, że ten twór ludzkich umysłów i maszyn wznosi się wysoko nad okolicą, przez co wzrokiem sięgnąć można bardzo daleko.

Podejrzenia
Do Głogowa wciąż jeszcze było sporo kilometrów, więc pikniku księżycowego nie zrobiliśmy, tylko wróciliśmy na asfalty i pojechaliśmy dalej. Tu po raz pierwszy nabraliśmy podejrzeń, że znajomy Mariusza nie jest takim o, zwykłym znajomym. Praktycznie cały czas był na zmianie, wraz z naszym „młodzikiem” Edkiem i kręcili tak sobie rozmawiając, w ogóle się nie męcząc, jakbyśmy sobie siedzieli przy stoliku i robili nic.
Robiliśmy jednak coś, bo komin w Głogowie rósł w oczach, aż w końcu został za nami i wjechaliśmy do miasta. W rynku mieliśmy główny postój, jako że było to punkt zwrotny (najdalszy od domu), na chwilę przed przekroczeniem Rubikonu, a dokładnej Odry.

Jak nie nosić bułek
Zasiedliśmy więc w kawiarnianym ogródku, delektując się kawą i czym tam kto mógł się delektować. Ktoś w pewnej chwili zasugerował Henrykowi, że mu coś opadło i może powinien mieć biustonosz. Osobiście uważam, że było to nie na miejscu, gdyż przecież biustonosz nie służy do noszenia bułek. I nie naśmiewam się bardzo, bo sam nie raz jechałem z kanapkami za pazuchą, z tym że z chleba, a nie z bułek, więc nie robiły aż takiego wrażenia. Swoją drogą, może umiejętnie rozmieszczone batony mogą grać rolę kaloryfera, tudzież 4-6-paku? Czy są koszulki kolarskie z wąskimi kieszonkami z przodu?
Kawa była smaczna, rozmowy wbrew pozorom ciekawe, obejmujące szersze spektrum tematów niż tylko bułki Henryka. Na przykład ultramaratony. Ale, jako się rzekło, Głogów był najbardziej oddalonym od domu punktem trasy, więc przed nami był jeszcze powrót.

Z rynku wyjechaliśmy na główna wylotówkę, opatrzoną numerem 12 i grzecznie, w szeregu, ruszyliśmy niezłym tempem. Czułem, że kawa działa i że mogę popracować trochę na zmianach. Wiatr był boczny, a teren w miarę płaski, więc szło to nam dobrze i do Szlichtyngowej mieliśmy średnią 31 km/h. A za Szlichtyngową się zaczęło.
Żelazna Łyda
Gdy tylko skręciliśmy w prawo, w kierunku Rawicza, nasz bezimienny towarzysz pokazał swoją prawdziwą twarz. A właściwie plecy i łydę. Droga niezbyt stromo, ale jednak kilometrami pięła się w górę – wszak miejscowość Góra nie nazywa się tak jeno dla żartu. Do tego jechaliśmy teraz pod wiatr. A on… on cóż… wyszedł na zmianę i tak już zostało. Podjazd? Trzyma tempo. Podmuch wiatru? Trzyma tempo. Sprawdziłem jeszcze na Stravie i wykres prędkości przez około 20 km jest niemal płaski – między 28 a 35, ze średnią 31,4 km/h. Rzadko odwołuję się do liczb, wskazuję prędkość, lecz tym razem nie mogłem się powstrzymać, tak bardzo mnie intrygowało, na ile wspomnienie umocowane jest w faktach. No więc jest. Pamiętam to tak, że my tam sobie coś jechaliśmy, zmienialiśmy się między sobą, ale wciąż plecy Bezimiennego były z przodu i nie bardzo dało się coś z tym zrobić. Wtedy nasze podejrzenia, że może nie jest on takim człowiekiem jak my, wróciły z o wiele większą mocą… Pamiętam też, że gdy zabudowania Góry były już widoczne przed nami, zdobyłem się na nadludzki wysiłek i dogoniłem go tylko po to, aby wysapać:
— Za-Gorą-jest-sta-cja-benzy-nowa. Zrób-my-tam-po-stój.
Po czym wróciłem do szeregu… na koniec szeregu i tylko odliczałem metry i sekundy do postoju. Gdy wyjeżdżaliśmy z miasta, opadłem z sił na tyle, że puściłem koło i patrzyłem tylko, jak koledzy się oddalają i trzymałem się nadziei, że skręcą na tę stację. Skręcili!
Szerszenie jednak latają
W czasie postoju nie gadałem, tylko jadłem i piłem, z pewnym niepokojem patrząc czy inni już się zbierają w dalszą drogę. W końcu nadeszło nieuniknione i ruszyliśmy. Mariusz, przytomnie, wysunął się na czoło i Człowiek-maszyna jechał przez jakiś czas zamknięty między nami, a tempo było trochę niższe.

Gdzieś między Górą a Rawiczem do Mariusza zadzwonił telefon. Okazało się, że główna grupa Szerszeni miała kraksę w pobliży Kryniczna, w której wzięło udział osiem osób. Z opowieści wynikało, że rowery i ludzie latali w powietrzu, bo prędkość była gdzieś ze 40. Cóż… może nie w najlepszy możliwy sposób i niezbyt daleko, ale okazało się, że Szerszenie potrafią latać. Szczęśliwie, do żadnej tragedii nie doszło, choć straty były. Noście kaski.
Żartowaliśmy trochę, że tak to jest, jeśli ktoś zapuszcza się w „nieznane” i raz, zamiast do Domanowic, jedzie do Kryniczna… Ale gdzieś pod tymi żartami była troska o towarzyszy i refleksja, jak niewiele dzieli spokojną jazdę od szorowania po asfalcie.
Tak nam zeszło do Rawicza, gdzie nasz bezimienny kolega odprowadził nas do granic miasta i zawrócił do siebie, a my, w tempie niczego sobie, pojechaliśmy dalej.
Stara Piątka
Koło Żmigrodu Mariusz znów zostaje z tyłu – rozmawia przez telefon. Szerszenie zgromadziły się „Pod Lwem” i jeśli się pospieszymy, to jeszcze tam będą. Takie „jeśli się pospieszymy”, to bardzo, bardzo niebezpieczne paliwo kolarskie. Te dwadzieścia kilometrów, na których koledzy czuli już zapach domu, było dla mnie wyzwaniem. Postanowiłem, że nie odpadnę. Patrzyłem do kilka chwil na licznik. 16 km… 11… 8… sił coraz mniej, prędkość nie spada, ale też i drogi ubywa. I udało się! W podwórze restauracji wjechaliśmy razem! Czułem wielką satysfakcję, zmęczenie i radość na widok znanych, dłuższy czas niewidzianych twarzy.

Rozmowy trochę o kraksie, trochę o niczym i wszystkim. Przyjemne uczucie wspólnoty mimo tego, że przecież już jestem gdzieś z boku, tylko jako zaprzyjaźniony, nie członek klubu. Stroje klubowe, z każdym praniem bardziej zużyte, wkładam wsiadając na rower nie tylko spotykając się z Szerszeniami, ale też jadąc solo tu i tam. Może to jest tak, że Szerszeniem się jest, a nie tylko bywa? Może to już zostaje?
Życiówki
W końcu spotkanie dobiega końca. Żegnam się serdeczniej, niż zwykle, bo planuję wyjechać na dłużej i wsiadam na rower. Przez Trzebnicę jadę powoli, czując w nogach poprzedni wysiłek, ale potem nie wiem – cud jakiś? Nogi niosły mnie prawie jak skrzydła i trasę do Wrocławia pokonałem najszybciej ze wszystkich ponad 400 razy! Niedowierzanie i satysfakcja mieszały mi się, gdy zobaczyłem wyniki przejazdu.
I tak to skończył się dla mnie wyjątkowy rowerowy dzień. Kilometrów wyszło 240, ale nie odległość dziś wspominam, a przyjemność wspólnej jazdy. Wspominam z dystansu w czasie, ale i przestrzeni. Szosy Kryniczna, Domanowic i Zawoni zostały gdzieś za plecami, a przede mną kręte, górskie szosy w całkiem innym miejscu.
Dziękuję

Informacje o trasie
Trasa dostępna na…
Stravie: https://www.strava.com/activities/4138813311,
Endomondo: https://www.endomondo.com/users/43083594/workouts/1623639688,
oraz Komoot: https://www.komoot.com/tour/267371449.
Zdjęcia: Przemek.