Pla de Busa jest super – mówili. I są tu pamiętki historyczne – mówili. Więzienie na przykład, nad przepaścią. I nawet nie kłamali. Pominęli tylko kilka pozornie nieistotnych szczegółów dotyczących dojazdu. Ja od siebie dołożyłem jeszcze kilka mikrodecyzji i wyszło, jak wyszło. No ale po kolei.
Szczegół 1: street view
Akurat to była niedziela
Kręciła się karuzela…
ale nie u mnie. U mnie był słoneczny dzień, i kusiło mnie, aby go zmarnować w domu zastępując karuzelę krzesłem biurowym. Jednak dzień wcześniej, wracając pociągiem z Wielkiego Miasta widziałem, że Pireneje są tak niestosownie dobrze widoczne… i to wspomnienie było decydujące dla przebiegu tej niedzieli. Zwołałem wewnętrzną naradę, przeprowadziłem głosowanie i o włos wygrała opcja wybrania się na wycieczkę. Zajrzałem więc w mapę. Postanowiłem wjechać na płaskowyż Pla de Busa, który widziałem już kiedyś z daleka na własne oczy. Na mapie wygłądało, jakbym mógł jedną drogą wjechać, a drugą zjechać. Niestety, obie te drogi nie były ujęte w Google Street View. Miałem zapewne inne opcje sprawdzenia tego, jaka tak jest nawierzchnia, ale uznałem, że jeśli przesiedzę w Internecie jeszcze godzinę, to nie bedzie już po co jechać. Zebrałem się więc i w drogę!
Szczegół 2: buty zmienne
Dojechałem samochodem w miejsce położone na samym końcu zjazdu, którym zamierzałem wracać z gór. Zaparkowałem na skraju wsi, wydobyłem rower, przebrałem buty, sprawdziłem, czy mam co trzeba. Przez chwilę wahałem się, czy brać do plecaka buty do chodzenia, ale ostatecznie stwierdziłem, że plecak będzie wypchany jak balon, a ja mam przed sobą ponad 1000 m w pionie do góry.
Pierwszych kilka kilometrów jechałem umiarkowanie pod górę główną drogą, po czym skręciłem w kierunku zapory Sant Ponç. Uroczo było! Słoneczko, nieskazitelny błękit nieba, przejrzysta woda. Kusiło mnie, aby dłużej sobie pozostać nad jeziorem, ale miałem za sobą dopiero kilka z prawie sześćdziesięciu kilometrów, więc ruszyłem dalej. Tak z 200 metrów.
Jezioro z zapory prezentowało się tak ciekawie, że zrobiłem jeszcze jedno zdjęcie, potem drugie, trzecie… ale udało się w końcu oderwać od uroku błękitnej wody.
Kolejny etap prowadził wąską dróżką na wzgórza, znacznie niższe od gór, które czekały na mnie dalej. Stamtąd rozpościerał się ładny widok już na wysokie pasma Przedgórza Pirenejów, między innymi na Serra do Busa. Częściowo potrafiłem odgadnąć, którędy poprowadzi mnie dalej droga. Choć dziś trochę tego żałuję, zjeżdżając ze wzgórz pomyślałem, że jest tak przyjemnie w dół, że nie będę przystawał aby robić zdjęcia.
Kilka minut później byłem już u stóp podjazdu, przy tabliczce „Busa 15”. „15 km ciągle pod górę, to sporo, ale mam czas” – pomyślałem.
Szczegół 3: pod górę jedzie się powoli
Kilomentry mijały powoli. Wręcz nieznośnie powoli. Pierwsze 3-4 były jeszcze jakoś do wytrzymania, ale potem zaczęły pojawiać się nieprzyjemne ścianki. Niby niedługie, ale po nich nie było odpoczynku, tylko zakręt i kolejna. Wyliczyłem sobie, że w tym tempie na górze będę za znacznie więcej, niż godzinę. Cóż… jest jak jest.
Kilometr za kilometrem wspinałem się. Aż do niespodziewanego zjazdu. Zatrzymałem się nawet, aby sprawdzić na mapie, czy to aby na pewno dobra droga? Niestety to była dobra droga. Niestety, bo to oznaczało, że to co właśnie zjechałem, będę musiał podjechać z nawiązką.
Nawiązka okazała się mordercza. Dwie ścianki dałem radę podjechać na stojąco, ale trzecia mnie zmogła i pokonałem ją pieszo. Potem na szczęście się uspokoiło i zaczęły odsłaniać się widoki i to nie byle jakie! Wiedziałem, że jestem już blisko końca wspinaczki.
Kolejny kilometr był wręcz łagodny, ale to tylko po to, żeby dotrzeć do odcinka tak stromego, że gdyby droga była pokryta typowym „staropolskim asfaltem”, to tworzyłby on w całości kałużę na dole podjazdu.
W końcu jednak, jakoś w okolicach godziny 18:00, wdrapałem się na przełęcz i padłem z zachwytu i zmęczenia.
Szczegół 4: zachód słońca to koniec dnia
Nie pojechałem ku zabudowaniom i pamiątkom historycznym. Aby tam dotrzeć, trzeba było zjechać stromo w dół i potem wrócić tą samą drogą. To przekraczało moje możliwości tego dnia. Zamiast tego robiłem zdjęcia.
Spacerowanie po dobrze przygryzionej (przez krowy) trawie, skąpanej w złotych promieniach chylącego się ku zachodowi słońca było tak przyjemne! Kilka zdjęć tu, parę tam…
Piękne pomarańczowo-czerwone drzewo: pstryk. Inne, rozświetlone od tyłu, jak na świetym obrazku: pstryk. Dalej sosny, jak na obrazie Szyszkina: pstryk. Potem chwila na przekąskę i… i jeszcze pytanie, czy tam na górze, za drzewami jest może coś ciekawego?
Tak, jest! Jest możliwość spędzenia kolejnej godziny gapiąc się z otwartą gębą na to, co przede mną. No ale nie miałem kolejnej godziny, bo słońce było coraz niżej.
Czas zapłaty
Z przełęczy zjechałem najpierw tą niedorzecznie stromą ścianką, do nieodległego skrzyżowania. W prawo? Stamtąd przybyłem. W lewo? Tam jest w nieznane, ale asfalt gładziutki jak pupcia niemowlęcia, więc jadę. Kilometr jadę, bardzo stromo w dół. Po kilometrze asfalt się kończy, jak nożem uciął. Słońce zaszło. Wszystkie drobne szczegóły dodały się do siebie i oto stałem na końcu asfaltu, patrząc na drogę szutrową opadającą bardzo stromo w gęsty i ciemniejący z każdą minutą las. Stałem w butach szosowych, 22 km w prostej linii od wygodnych butów sportowych. I okulary przeciwsłoneczne miałem. Gdyby słońce nagle prześwieciło Ziemię na wskroś, byłyby jak znalazł. Morale ekipy wyraźnie się obniżyło…
Ciemność zawsze nadchodzi
Las… nie widać świateł ludzkich osad. Czasem słychać dzwonki krów, ale i to gdzieś daleko, w gęstniejącej ciemności. Czy jeździłem kiedyś nocą? Ba! Przejeżdżałem i noc całą. Czy mam oświetlenie, wodę, coś do jedzienia, cieplejsze ubranie? Prawie – jedynie spodenki magicznie nie zrobią się dłuższe. Schodziłem coraz niżej. Na jazdę decydowałem się tylko na niektórych fragmentach, takich mniej stromych i bez dużych kamieni. Im niżej, tym zimniej i ciemniej. Ciemność wpełzała też do moich myśli jak trucizna. Zdawała się szeptać do ucha słowa, od których chciało się spokojnie położyć i czekać na nieuchronny koniec.
Zdarzało Wam się śnić sen, w którym musicie biec, ale ruchy są powolne, jakby w smole? Że poruszacie się, jak na zwolnionym filmie, a zagrożenie, przed którym uciekacie, jest coraz bliżej? I wtedy budzicie się przestraszeni? Ten las był pełen takiej smoły. Jakby nie chciał, żebym z niego wyszedł. I nie dało się obudzić, bo to nie był sen.
A jednak las się skończył, a na drogę wrócił asfalt. Niespełna 20 ostatnich kilometrów trasy wiodło wzdłuż rzeki, od której bił chłód przeszywający do kości. Chłód, który jednocześnie orzeźwiał i wywiewał zatrute myśli. Gdy dojechałem do samochodu, spakowałem rzeczy, po czym wsiadłem i wysiadłem cztery razy, upewniając się, że dobrze się upewniłem, że wszystko na pewno z całą pewnością włożyłem do środka. W szczególności, czy nic nie zostało w lesie. A potem włączyłem radio.
Była niedziela, była 21:00. I z radioodbiornika, jak od nie wiem ilu lat, popłynęło:
„Przy krętej drodze nad przystanią,
gdzie pierwsze blaski zimy lśnią,
spełnię wina łyk za ukochaną.
Więc wznieśmy kielich – Cheerio!”— Jethro Tull, Cheerio
Tekst pochodzi z https://www.tekstowo.pl/piosenka,jethro_tull,cheerio.html
Przy dźwiękach audycji Piotra Kaczkowskiego udało mi się dotrzeć do domu i zostawić za sobą ciemność. Choć… czy mogę być pewien, że nie pozostał gdzieś jakiś okruch?
Dziękuję