Jazda na rowerze skłania mnie do refleksji. O ile akurat nie jestem zajęty wypluwaniem płuc lub udawaniem, że nic mnie nie boli. W czasie niedzielnej wyprawki (nazwanie tego wyprawą byłoby urągające powadze tego słowa) miałem przemyśleń ze dwa tuziny, ale jeden szczególny skłonił mnie do tego, aby siąść przy klawiaturze i wypuścić w bezmiar internetu kilka słów. Pomyślałem sobie, że przez trzy lata szosy Anoi pozwalały mi cieszyć się sobą i pięknymi miejscami, przez które prowadzą. Teraz czas na nowy etap, nowe szosy. Czas na Bages. Miast oglądać się za siebie, spójrz naprzód i odkrywaj, co jest za kolejnymi zakrętami!
Mądre, światłe i jakże życiowe! Nieprawdaż? Po nazwaniu tej niebywałej mądrości po imieniu przez chwilę nawet lżej mi się jechało, ale czy to z przypływu optymizmu, czy może po prostu było mniej pod górę? Rozstrzygnąć nie sposób.
Planik wyprawki
Tej niedzieli miałem trochę popracować. Praca, jak wiadomo, to szlachetna rzecz, która nie tylko pozwala się utrzymać, ale też i czasem chroni przed osunięciem się w mrok. No chyba, że ktoś zasuwa na nockach, wtedy trudniej. Jednak nie jest niespodzianką, że w chwili siadania do pracy lubią pojawiać się w głowie pokusy. Na przykład: czy aby nie wsiąść na rower, skoro przecież jest niedziela? Walczyłem z tym mniej więcej kwadrans, po czym zacząłem oglądać mapę.
Nie jeździłem w tym roku wiele. Mówiąc bez ogródek ostatnio tak mało jeździłem w 2013 roku. Z tego powodu nie wypatrywałem celu oddalonego o setki kilometrów, ale czegoś znacznie, znacznie bliższego. Mój wzrok padł na park krajobrazowy Sant Llorenç del Munt i l’Obac.
Trasa miała mieć około 800 m sumy podjazdów na przestrzeni 55 km. Jak na tutejsze warunki względnie na luzie. Czy spodziewałem się jakichś atrakcji? Oglądając mapę zwróciłem jedynie uwagę na zabytkowy most na rzece Llobregat, w miejscowości Navarcles. I tyle.
Jak cudownie się myliłem!
Dziewczynka z serduszkiem
Znają ją chyba wszyscy. Ma już 19 lat i piękne serce. Kto nie chciałby jej spotkać na swojej drodze? Mi szczęście dopisało. Zobaczyłem ją w ponurym, postindustrialnym zaułku, który niesprawiedliwie nosi nazwę Carrer de Montserrat. Gdy wjechałem z pełnego słońca w wąską uliczkę między budynkami przemysłowymi, nie spodziewałem się zobaczyć niczego pięknego. A jednak. W Internetach widziałem ją setki razy. Wiem, że objawia się na murach całego świata, jakby była świętą. Z resztą – może jest? W każdym razie gdy spotkałem ją na swej drodze, zaułek od razu wydał mi się piękniejszy, a w głowie zaświtała myśl, że na szosach Bages spotkać mnie może jeszcze wiele, wiele niespodzianek!
Góry i rzeka, której nie było
Spotkanie z odrobiną niespodziewanego piękna dodało mi na jakiś czas skrzydeł, co było jak najbardziej wskazane, bo kolejne kilometry spędziłem na podjeździe. To właście w trakcie tego podjazdu miałem najwięcej refleksji o życiu, wszechświecie i całej reszcie. A na górze czekała na mnie mała, lecz urocza miejscowość Rocafort. Podobno ma ponad 1100 lat, a dziś wiele tutejszych domów to rezydencje weekendowe lub wakacyjne. Jest też zabytkowy kościół z zegarem słonecznym i w ogóle wszystko jest zadbane i w dobrym stanie. Aż korci, aby poszukać jakiejś skazy w tym obrazie. No i znalazłem – zegar słoneczny źle chodzi 😉
Dalej było w dół, w dolinę rzeki Mura. Choć sam przebieg trasy zaplanowałem sobie dość dokładnie, to nie robiłem badań dotyczących miejsc na swej drodze. Takie podejście czasem sprawia, że przegapię coś „ważnego”, coś, co „trzeba zobaczyć”. Nieprzygotowanie do zwiedzania ma też swoje zalety – o wiele łatwiej jest dać się zaskoczyć, a nawet zachwycić.
Tak też było, gdy zjechałem w dół ku rzece. Z tym, że rzeki akurat nie było. Jej koryto – owszem. I to nie takie kamieniste, „typu beskidzkiego„. Bliżej już mu było do tego, co robi rzeka Mumlava w pobliżu Harrachova, ale to ciągle nie to. Dno doliny, jak i cała okolica, zbudowana jest ze zlepieńców, które erodują tworząc obłe kształty. W tym miejscu rzeka wyżłobiła męandrujące kanały i niecki, w których ostały się resztki wody, choć nurt ustał z braku odpowiedniej ilości opadów.
Jako że całkowicie nie spodziewałem się takich atrakcji, nie miałem przy sobie butów zmiennych, co zdarzało mi się przy poprzednich wycieczkach. Mimo to udało mi się pozaglądać tu i tam. Musiałem stąpać bardzo ostrożnie po skałach w zupełnie do tego nie stworzonych butach szosowych, ale warto było!
Domyślacie się zapewne, że dopisałem sobie to miejsce do listy, aby wrócić tu po deszczach i zobaczyć, jak się sprawy mają.
Z czego słynie Mura?
Dalej szosa wiła się wzdłuż rzeki, aż dotarła do wioski Mura. To, co od razu rzuca się w oczy, oprócz zadbanych domów i obejść, do czego już trochę tego dnia się przyzwyczaiłem, są parkingi. Idę o zakład, że powierzchnia parkingów jest większa, niż powierzchnia domów i ogrodów! O pola uprawne nie będę się zakładał, bo to jednak wieś, więc byłoby to nie do obrony.
Gdy tylko wjedzie się do głównej części miejscowości, nachylenie drogi drastycznie wzrasta i przez całą miejscowość wije się ona dość stromymi serpentynami. Jest więc czas, aby się napatrzeć. Na parkingi. Oczywiście jadąc zadawałem sobie też pytanie, po co oni tu wszyscy przyjeżdżają, skoro wieś przygotowała aż tyle miejsc postojowych? Odpowiedź znalazłem dopiero po powrocie do domu. Brzmi ona: jaskinie. Mam więc jeszcze jedno miejsce na liście do ponownego odwiedzenia. Tym razem bez roweru.
Powyżej Mury droga dalej pnie się w górę, ale już nie jest stromo. Są za to piękne widoki w kierunku gór Sant Llorenç del Munt. Podobne efekty działania erozji jak na dnie rzeki widać też na najwyższych szczytach rejonu.
Zjazd w dolinę i znów serce
Wkrótce za Murą osiągnąłem punkt najdalszy od domu i czas było wracać. Większość powrotu to długi zjazd. Ale zjazd w stylu katalońskim, czyli przerywany całkiem stromymi podjazdami, żeby człowiek się nie zanudził.
W końcu jednak dojechałem do miasteczka Navarcles, nad piękną rzekę Llobregat, i do mostu, który wcześniej wypatrzyłem planując trasę. Okazało się, że bez zbaczania z drogi nie da się mu zrobić ładnego zdjęcia, więc nie zrobiłem.
Kolejnym miastem na trasie było Sant Fruitós de Bages, a w nim czakała mnie jeszcze jedna piękna niespodzianka. Chcąc bowiem ominąć ruchliwe drogi, wybrałem się zaułkami do wąskiego mostu, aby dalej jechać lokalną szosą przez pola. I w jednym z tych zaułków znów kogoś spotkałem. Tak jak pierwszym tego dnia zachwytem była dziewczynka z serduszkiem, tak ostatnim był chłopiec, siedzący pod drzewem, blisko drzwi dawnego żłobka.
Szperanie w sieci doprowadziło mnie do informacji, że bydynek został w 1890 roku przekazany zakonnicom, aby te prowadziły w nim żłobek. Był on przeznaczony dla dzieci kobiet zatrudnionych w pobliskiej fabryce włókienniczej. Później źłobek był ogólnodostępny, potem budynek stał ponad 10 lat pusty, potem była w nim szkoła muzyczna. Miejsce to ma ogromne znaczenie sentymentalne dla lokalnej społeczności. Miasto chce odkupić budynek, aby uczynić z niego ważny punkt na kulturalnej mapie miejscowości. A gdzie serce? Żłobek miał nazwę „Dom dzieci Świętego Serca Jezusowego” (Llar d’Infants Sagrat Cor de Jesús).
Do domu
I tak to klamra, zupełnie nieplanowana, spina niedzielną wycieczkę. Zostało już tylko zakończenie – droga przez pola do położonego na obrzeżach Manresy miejsca piknikowego. Parc de l’Agulla, bo o nim myślę, powstał w 1977 roku wokół sztucznego zbiornika zbudowanego kilka lat wcześniej. Dziś to miejsce wypoczynku i dom dla wielu gatunków roślin i zwierząt. Jednocześnie, w razie potrzeby, zgromadzona tu rezerwa wystarczy do zaopatrzenia w wodę całej Manresy przez około tydzień.
Ciężko jest nie oglądać się za siebie. Szosy Anoi to dla mnie wiele wspomnień i jeszcze więcej skojarzeń. Ale jako się rzekło – kierunek może być tylko jeden: przed siebie. A zakręty, choć bywają niebezpieczne, mają to do siebie, że za nimi czekają niespodzianki.
Dziękuję.
Zazdraszczam
Przybądź! 😉