Wiele razy już odwiedzałem Serra de Rubió szosą. Potem, któregoś razu zapuściłem się trochę w szutrową drogę, łączącą ze sobą wiatraki północnej części pasma. Zachwycony widokami, postanowiłem wrócić i to właśnie zrobiłem w połowie marca.
Serra de Rubió
W skrócie – to te góry z wiatrakami, w które czasem jeżdżę. Trochę dłużej – pasmo górskie położone częściowo w granicach comarca Anoia, częściowo w Bages. Ze względu na ułożenie warstw skał wapiennych tworzących te góry, ich stoki łagodnie wznoszą się po stronie północno-zachodniej i opadają urwiskami po stronie południowo-wschodniej. Tych charakterystycznych „schodków” jest w tym rejonie więcej i to właśnie sposób, w jaki rozkładają się na nich światło i cień, oraz wzory lasów, pól i przecinających je dróg podowuje, że tak bardzo ten rejon mnie zachwyca.
Do gór dotarłem asfaltem, ale to był tylko wstęp. Prawdziwa przygoda miała się dopiero zacząć, bowiem całą drogę powrotną, czyli prawie 30 km miałem zamiar przebyć drogami gruntowymi. Z daleka wyglądały one bardzo zachęcająco. Miałem oczywiście świadomość, że zamierzam się na nie szasówką, a nie góralem, czy choćby pełnoprawnym graverem, jednak chęć zagłębienia się w ten cudny krajobraz była silniejsza od obaw.
Początek szutrów
Szutry zaczęły się dla mnie zaraz po opuszczeniu szosy BV-1031, na przełęczy, ale pierwsze 2 km znałem już wcześniej. Dziewiczy dla mnie teren zaczynał się, gdy na skrzyżowaniu wybrałem drogę w dół, do Castellfollit del Boix. Gdy tylko zacząłem zjazd, wpadłem w rodzaj transu, w którym więcej czasu zajmowało fotografowanie i okrzyki zachwytu, niż sama jazda.
Pozornie krajobraz nie zmieniał się bardzo, ale raz, że to był mój pierwszy raz, więc wszystkie widoki były nowe, a dwa, że mimo iż daleki plan był mniej więcej ten sam, to na pierwszym i środkowym tak naprawdę wciąż coś się działo.
Droga początkowo tylko opadała, gdy jednak dotarłem na płaskowyż, zmieniło się to i były różnież podjazdy. Najważniejsze dla mnie było to, że nawierzchnię stanowił drobmegy, dobrze ubitegy żwirek. Na nim nawet opony 25 mm dawały bez problemu radę.
Mimo tego, że zatrzymywałem się niemal co kilkaset metrów, udawało mi się mieć jakieś postępy w drodze do celu. Po godzinie od wjechania na drogę do Castellfollit del Boix dotarłem w pobliże miejscowości. Do samej wsi nie planowałem jechać, bo było mi tym razem nie po drodze. Na rozstaju jedynie… tak! – łatwo było zgadnąć, prawda? – zatrzymałem się zrobić zdjęcie, a potem popędziłem asfaltowym przerywnikiem w dół, do przecięcia szosy C-37.
Złota godzina
Mimo słońca i błękitnego nieba, nie było wcale ciepło. Wyruszyłem z domu w porze obiadu, gdy temperatura była najwyższa, +16 stopni. Teraz, gdy nastała złota godzina, było już poniżej dziesięciu, a przy tym wiatr stawał się coraz silniejszy i bardziej zimny. Cieszyłem się, że nie wieje w twarz, tylko z prawej strony.
Po kilkuset metrach starą wersją drogi C-37 (z literką „z” na końcu), dojechałem do winnicy, gdzie znów skręciłem na szutry. I chwilę potem nastąpił ten kulminacyjny moment. To znaczy – nie przypuszczałem wcześniej, że w ogóle bedzie jakaś kulminacja, a tym bardziej, że w tym miejscu, ale była.
Po prostu spojrzałem w prawo i zobaczyłem takie połączenie barw i kształtów, że zatrzymałem się natychmiast, położyłem rower w trawie i sięgnąłem po aparat. Gdy tylko zdjąłem okulary kolarskie, aby przymierzyć się do zdjęcia, zimny wiatr uderzył mnie w twarz i zaczął dosłownie wyciskać łzy. Przez kilka sekund złapanie ostrości nie było łatwe, ale w końcu udało się.
Gdy zakończyłem z zachwytami, spakowałem się i ruszyłem dalej, lecz nie przejechałem wiele, bo zauroczyła mnie kolejna panorama! Nie spędziłem na przydrożnym wzgórzu godziny tylko dlatego, że miałem przed sobą mniej niż godzinę do zachodu słońca i kilkanaście kilometrów szutrowej drogi do przejechania. Nie muszę chyba dodawać, że we wzniesienie wbiłem sobie wirtualną tabliczkę z napisem „wrócę tu”?
Po sesji fotograficznej, jak się okazało – ostatniej tego dnia, przeprosiłem się z kurtką chroniącą przed wiatrem i ruszyłem dalej.
Już zmrok zapada
Zachód słońca zastał mnie gdy przejeżdżałem nad tunelem autostrady A-2 (Tunel del Bruc). Był niesamowity, krwisty, a światło rozpraszały rzadkie chmury. Nie miałem jednak dobrego punktu widokowego. Przejeżdżałem co prawda obok przeciwpożarowej wieży obserwacyjnej, jednak była zabezpieczona przed niepowołanymi osobami – brakowało pierwszej drabiny. Ostatecznie więc nie wyjąłem już tego dnia aparatu.
Mniej więcej trzy kwadranse po zachodzie, w gęstniejącym mroku dojechałem do domu. Wróciłem z trasy poczuciem przeżycia czegoś niezwykłego i rosnącym apetytem na więcej dróg szutrowych.
Dziękuję